25 stycznia 2013

Wyspa Pucka - Ukarana


U K A R A N A



Spieszyłam się. Tak długo mnie nie było!

Córka stała pod drzwiami. Trzymała karteczkę, na której rano, przed wyjściem napisałam: zaraz wracam, mama.


Pod koniec jesieni, na kilku osiedlach mieszkaniowych pojawiły się budki.
Budki dla kotów. Postawiono je kosztem sporego wyrzeczenia, energii i uporu.





Z zakupami w ręku – wracałam do domu.
Po drodze mijałam jedną z owych budek.

Dwóch chłopców stojąc nad budką obrzucało ją właśnie kamieniami.

Znałam ich z widzenia. Z widzenia tylko – oczywiście. Rano, popołudniu a nawet póżno wieczorem kręcili się tu drażniąc i strasząc mieszkające w budce koty.

Pech – dla smarkaczy; trafiła się okazja, aby poważnie z nimi porozmawiać.

Byłam już całkiem blisko…. Padły pierwsze słowa… i nic. Żadnego odzewu?...

Młodszy z chłopców, co prawda przestał rzucać kamieniami, ale starszy jakby nigdy nic – dalej obrzucał budkę, pogwizdując sobie wesoło.

- No, chłopak, przesadziłeś. Pójdziemy do twojej mamusi – powiedziałam do niego i chwyciwszy go za kaptur poprowadziłam w koło domu pod nasz dom.
Zakupy – w jednym ręku – chłopiec w drugim, otworzenie bramy okazało się czynnością niemożliwą do wykonania; - chłopak, wyczuwając trudność, jął wykręcać się jak węgorz…

Zaczekałam aż ktoś przyjdzie otworzyć nam bramę.
To na którym piętrze mieszkasz? - zapytałam.

Na czwartym. Zdziwiony odpowiedział chłopak.

Wkrótce znaleźliśmy się pod jego drzwiami.
Dzwonek i ukazała się babcia.

Dzień dobry! Przyprowadziłam pani syna – wnuka? – mówiłam nie bardzo pewna siebie.
No powiedz – co robiłeś…

Ja go tylko rzuciłem z daleka; całkiem małymi kamykami – takimi, pokazywał chłopiec, coraz to bardziej zacieśniając oczko ułożone ze swoich palców.

Babcia, bo była to jego babcia zdawała się słuchać co wnuk opowiada – choć kiedy padło słowo „kot” – już nie wytrzymała napięcia i przymierzyła się do zatrzaśnięcia mi drzwi przed nosem.
W tej samej chwili, właśnie, kiedy pragnąc uniknąć zderzenia z drzwiami – wycofywałam się w stronę windy, nieomal wpadłam na dobiegającego z dołu po schodach mężczyznę.

Ach, jest pani! – ryknął i chwytając mnie za klapy kurtki pchnął na domykające się drzwi do mieszkania (musiał nas widzieć kiedy wchodzimy do bloku?)

Tłucząc mnie w ramiona nasadą swoich dłoni przepychał mnie przez korytarz do dużego pokoju. Nie było szans na spytanie o co chodzi.

Tracąc równowagę przechyliłam się i w tym momencie poczułam uderzenie w policzek.
W moich ustach niczym koraliki zadzwięczały kawałki połamanego zęba…

Kułaki nie ustawały. Przepychana opadłam na stojącą w rogu kanapę.
Mężczyzna przytrzymując mnie swoim kolanem dorwał stojący w pobliżu telefon i wykręcił 997.


Policja pojawiła się szybko, kilkanaście minut po telefonie.

Dwóch policjantów. Jeden, stanął przy chłopcu. Zadawał mu pytania.
Słyszałam jak chłopiec opierał się (nie podejrzewając zamiarów swojego ojca) przy wielkości kamyków, którymi obrzucał koty.

Drugi policjant, przysłonięty osobą ojca chłopaka, zdawał się notować co mu ten ostatni po cichu przekazuje.

Śledztwo trwało niezłą chwilkę i uznałam, iż – teraz – to na mnie kolej.

Panie policjancie, zwróciłam się do policjanta stojącego bliżej mnie…

Niech pani zamknie ryja! – świsnął przez zęby zapytany policjant.

Chciałabym, ciągnęłam….

Policjant urwał mi krótko i wyciągając notatnik syknął:
Nazwisko, imię – dokumenty!

Nie mam, szłam właśnie – mówiłam nieśmiało…

Właśnie? – mnie nie obchodzi! – ryknął policjant.
Gdzie pani mieszka? – A zresztą, pani pojedzie z nami – dodał.

Po co? Gdzie? – udało mi się wtrącić.

Byłam tak zaszokowana, że zjazd windą wydał mi się ułamkiem sekundy – błyskawicą.

Ocknęłam się kiedy przekraczałam bramę wejściową. Jeden z policjantów, wykręcając mi rękę za plecy wprowadził mnie do zaparkowanej przy chodniku karetki policyjnej.

Jazda do komisariatu i wkroczenie do auli okazały się równie zaskakujące jak i całe zajście, które w tym dniu spotykało mnie.

Wylegitymowana drugi raz, stałam, pozostawiona samo-sobie, w tym pokoju pełnym krzeseł i stołów.

Próbowałam zrozumieć sens wydarzenia…

No cóż, czekałam…

Czas mijał. Nikt nie podchodził.
Wyszłam na korytarz. Przy wyjściu stał drugi z policjantów, tych – z którymi tu przyjechałam.
Zbliżyłam się do niego.
- Zbombardował mnie spojrzeniem, po czym, oglądając się kilka razy za siebie gdzieś zniknął.

Czekałam. Czekałam i czekałam.

Pracownicy komisariatu opuszczali budynek. Kończyli pracę.

Zapanowała cisza.

Przysiadłam na schodku. Rozmyślałam…


… Trzy postacie – wychodzące z głębi korytarza zbliżały się w moim kierunku. Szły wtapiając we mnie wzrok.
Dwóch mężczyzn i jedna kobieta.

Po chwili otoczyli mnie i obrzucili pytaniami.

Na które odpowiedzieć wpierw?
- Czy ktoś mnie w końcu wysłucha?

Próbowałam od początku: … - wychodziłam ze sklepu z zakupami… do kogo mam mówić?...kim państwo jesteście?.... przerywałam moją wypowiedź.

Kim jesteśmy? – furknęła kobieta.

- Jestem lekarką!
Tak? – Ale po co? Ja jestem zdrowa. To ten chłopak… Myślę, że jestem oskarżona o jego pobicie… - mówiłam.

Właśnie, przerwała lekarka. Chłopak!
To pani tak na osiedlu wielu chłopców, no wie pani!

Co? – Co pani ma na myśli, stanowczo przerwałam lekarce.

Co pani insynuuje?
Jaki cel ma pani wywiad? – Nic nie rozumiem? Nie chce pani mnie wysłu……
Lekarka przerwała.
No, nie! Powiedziała. Z panią w ogóle nie można rozmawiać. Pojedzie pani z nami.

Mężczyźni stanęli przy mnie ujmując mnie za łokcie.
Co wy? – Nie rozumiem? O co tu chodzi?

Lepiej, żeby pani nie stawiała oporu – powiedział jeden z mężczyzn. Radzę pani, tak będzie lepiej – dodał.

Ale dokąd mnie zabieracie?

Do szpitala, odpowiedział drugi mężczyzna. Na badanie.

NIE, TO SEN. – Nie zgadzam się powiedziałam.

W takim razie, proszę podpisać ten druk wyksztusiła lekarka.



W tym dniu – drugi raz w karetce. – Tym razem, w karetce pogotowia ratunkowego.

Po przeanalizowaniu wszystkich –za i – przeciw zgodziłam się jechać do psychiatry.
Może on zrozumie mnie. Może ten koszmar się skończy.

Była już prawie noc. Mijaliśmy  most Długi, przejeżdżaliśmy ponad zakrytą wodą wyspą Pucką i dalej……

Zatrzymaliśmy się przy bramie wjazdowej do szpitala psychiatrycznego w Dąbiu.

Lekarka wysiadła na moment z samochodu i podeszła do dzwonka.

Przyjechaliśmy z pacjentką, powiedziała do domofonu.


Do gabinetu wchodziłam w eskorcie całej, karetkowej trójki. Byłam zrezygnowana.
Siadłam w kąciku, na taborecie i znów – czekałam……

Panowie, kręgiem przy mnie, widocznie, aby w razie czego, uniemożliwić mi ucieczkę.

Lekarka usiadła – trochę dalej, przy stoliku lekarskim.

Wezwany psychiatra przybył po paru minutach.
Była nim kobieta, na szczęście (dla mnie) – sympatyczna – w gestach, wyglądzie, spojrzeniu….

Pan jest mężem tej pani? – zapytała jednego z panów. (Przylegał tak bardzo do mnie, że można było tak przypuszczać!)

Nie! – odpowiedział oburzony.

A więc, proszę o opuszczenie pomieszczenia.
Drugi pan również niech opuści ten pokój. Dziękuję.

Słucham…

- No więc, zaczęła lekarka.

Na razie proszę pacjentkę, aby zabrała głos… przerwała psychiatra.

Spadał mi kamień z serca…

Tyle zachodu, czasu – odebranego mi, ludziom, którzy być może czekali na karetkę, tę policyjną i tę z pogotowia ratunkowego………

To wszystko z powodu: na tak -  k o t  a……………

Do domu wróciłam około ósmej wieczór.
Ratownicy z pogotowia, którzy tak bardzo ( z początku) nalegali, abym poddała się badaniu psychiatrycznemu, teraz, czyniąc gest pokory, odwozili mnie karetką pod sam mój dom…….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz