U K A R A N A
Spieszyłam się. Tak długo
mnie nie było!
Córka stała pod drzwiami.
Trzymała karteczkę, na której rano, przed wyjściem napisałam: zaraz wracam,
mama.
Pod koniec jesieni, na
kilku osiedlach mieszkaniowych pojawiły się budki.
Budki dla kotów.
Postawiono je kosztem sporego wyrzeczenia, energii i uporu.
●
Z zakupami w ręku –
wracałam do domu.
Po drodze mijałam jedną z
owych budek.
Dwóch chłopców stojąc nad
budką obrzucało ją właśnie kamieniami.
Znałam ich z widzenia. Z
widzenia tylko – oczywiście. Rano, popołudniu a nawet póżno wieczorem kręcili
się tu drażniąc i strasząc mieszkające w budce koty.
Pech – dla smarkaczy;
trafiła się okazja, aby poważnie z nimi porozmawiać.
Byłam już całkiem blisko….
Padły pierwsze słowa… i nic. Żadnego odzewu?...
Młodszy z chłopców, co
prawda przestał rzucać kamieniami, ale starszy jakby nigdy nic – dalej obrzucał
budkę, pogwizdując sobie wesoło.
- No, chłopak,
przesadziłeś. Pójdziemy do twojej mamusi – powiedziałam do niego i chwyciwszy
go za kaptur poprowadziłam w koło domu pod nasz dom.
Zakupy – w jednym ręku –
chłopiec w drugim, otworzenie bramy okazało się czynnością niemożliwą do
wykonania; - chłopak, wyczuwając trudność, jął wykręcać się jak węgorz…
Zaczekałam aż ktoś
przyjdzie otworzyć nam bramę.
To na którym piętrze
mieszkasz? - zapytałam.
Na czwartym. Zdziwiony
odpowiedział chłopak.
Wkrótce znaleźliśmy się
pod jego drzwiami.
Dzwonek i ukazała się
babcia.
Dzień dobry!
Przyprowadziłam pani syna – wnuka? – mówiłam nie bardzo pewna siebie.
No powiedz – co robiłeś…
Ja go tylko rzuciłem z
daleka; całkiem małymi kamykami – takimi, pokazywał chłopiec, coraz to bardziej
zacieśniając oczko ułożone ze swoich palców.
Babcia, bo była to jego
babcia zdawała się słuchać co wnuk opowiada – choć kiedy padło słowo „kot” –
już nie wytrzymała napięcia i przymierzyła się do zatrzaśnięcia mi drzwi przed
nosem.
W tej samej chwili,
właśnie, kiedy pragnąc uniknąć zderzenia z drzwiami – wycofywałam się w stronę
windy, nieomal wpadłam na dobiegającego z dołu po schodach mężczyznę.
Ach, jest pani! – ryknął i
chwytając mnie za klapy kurtki pchnął na domykające się drzwi do mieszkania
(musiał nas widzieć kiedy wchodzimy do bloku?)
Tłucząc mnie w ramiona
nasadą swoich dłoni przepychał mnie przez korytarz do dużego pokoju. Nie było
szans na spytanie o co chodzi.
Tracąc równowagę
przechyliłam się i w tym momencie poczułam uderzenie w policzek.
W moich ustach niczym
koraliki zadzwięczały kawałki połamanego zęba…
Kułaki nie ustawały. Przepychana
opadłam na stojącą w rogu kanapę.
Mężczyzna przytrzymując
mnie swoim kolanem dorwał stojący w pobliżu telefon i wykręcił 997.
Policja pojawiła się
szybko, kilkanaście minut po telefonie.
Dwóch policjantów. Jeden,
stanął przy chłopcu. Zadawał mu pytania.
Słyszałam jak chłopiec
opierał się (nie podejrzewając zamiarów swojego ojca) przy wielkości kamyków,
którymi obrzucał koty.
Drugi policjant,
przysłonięty osobą ojca chłopaka, zdawał się notować co mu ten ostatni po cichu
przekazuje.
Śledztwo trwało niezłą
chwilkę i uznałam, iż – teraz – to na mnie kolej.
Panie policjancie,
zwróciłam się do policjanta stojącego bliżej mnie…
Niech pani zamknie ryja! –
świsnął przez zęby zapytany policjant.
Chciałabym, ciągnęłam….
Policjant urwał mi krótko
i wyciągając notatnik syknął:
Nazwisko, imię –
dokumenty!
Nie mam, szłam właśnie –
mówiłam nieśmiało…
Właśnie? – mnie nie
obchodzi! – ryknął policjant.
Gdzie pani mieszka? – A
zresztą, pani pojedzie z nami – dodał.
Po co? Gdzie? – udało mi
się wtrącić.
Byłam tak zaszokowana, że
zjazd windą wydał mi się ułamkiem sekundy – błyskawicą.
Ocknęłam się kiedy
przekraczałam bramę wejściową. Jeden z policjantów, wykręcając mi rękę za plecy
wprowadził mnie do zaparkowanej przy chodniku karetki policyjnej.
Jazda do komisariatu i
wkroczenie do auli okazały się równie zaskakujące jak i całe zajście, które w
tym dniu spotykało mnie.
Wylegitymowana drugi raz,
stałam, pozostawiona samo-sobie, w tym pokoju pełnym krzeseł i stołów.
Próbowałam zrozumieć sens
wydarzenia…
No cóż, czekałam…
Czas mijał. Nikt nie
podchodził.
Wyszłam na korytarz. Przy
wyjściu stał drugi z policjantów, tych – z którymi tu przyjechałam.
Zbliżyłam się do niego.
- Zbombardował mnie
spojrzeniem, po czym, oglądając się kilka razy za siebie gdzieś zniknął.
Czekałam. Czekałam i
czekałam.
Pracownicy komisariatu
opuszczali budynek. Kończyli pracę.
Zapanowała cisza.
Przysiadłam na schodku.
Rozmyślałam…
… Trzy postacie –
wychodzące z głębi korytarza zbliżały się w moim kierunku. Szły wtapiając we mnie
wzrok.
Dwóch mężczyzn i jedna
kobieta.
Po chwili otoczyli mnie i
obrzucili pytaniami.
Na które odpowiedzieć
wpierw?
- Czy ktoś mnie w końcu
wysłucha?
Próbowałam od początku: …
- wychodziłam ze sklepu z zakupami… do kogo mam mówić?...kim państwo jesteście?....
przerywałam moją wypowiedź.
Kim jesteśmy? – furknęła
kobieta.
- Jestem lekarką!
Tak? – Ale po co? Ja
jestem zdrowa. To ten chłopak… Myślę, że jestem oskarżona o jego pobicie… -
mówiłam.
Właśnie, przerwała
lekarka. Chłopak!
To pani tak na osiedlu
wielu chłopców, no wie pani!
Co? – Co pani ma na myśli,
stanowczo przerwałam lekarce.
Co pani insynuuje?
Jaki cel ma pani wywiad? –
Nic nie rozumiem? Nie chce pani mnie wysłu……
Lekarka przerwała.
No, nie! Powiedziała. Z
panią w ogóle nie można rozmawiać. Pojedzie pani z nami.
Mężczyźni stanęli przy
mnie ujmując mnie za łokcie.
Co wy? – Nie rozumiem? O
co tu chodzi?
Lepiej, żeby pani nie
stawiała oporu – powiedział jeden z mężczyzn. Radzę pani, tak będzie lepiej –
dodał.
Ale dokąd mnie zabieracie?
Do szpitala, odpowiedział
drugi mężczyzna. Na badanie.
NIE, TO SEN. – Nie zgadzam
się powiedziałam.
W takim razie, proszę
podpisać ten druk wyksztusiła lekarka.
W tym dniu – drugi raz w
karetce. – Tym razem, w karetce pogotowia ratunkowego.
Po przeanalizowaniu
wszystkich –za i – przeciw zgodziłam się jechać do psychiatry.
Może on zrozumie mnie.
Może ten koszmar się skończy.
Była już prawie noc.
Mijaliśmy most Długi, przejeżdżaliśmy
ponad zakrytą wodą wyspą Pucką i dalej……
Zatrzymaliśmy się przy
bramie wjazdowej do szpitala psychiatrycznego w Dąbiu.
Lekarka wysiadła na moment
z samochodu i podeszła do dzwonka.
Przyjechaliśmy z
pacjentką, powiedziała do domofonu.
Do gabinetu wchodziłam w
eskorcie całej, karetkowej trójki. Byłam zrezygnowana.
Siadłam w kąciku, na
taborecie i znów – czekałam……
Panowie, kręgiem przy
mnie, widocznie, aby w razie czego, uniemożliwić mi ucieczkę.
Lekarka usiadła – trochę
dalej, przy stoliku lekarskim.
Wezwany psychiatra przybył
po paru minutach.
Była nim kobieta, na szczęście
(dla mnie) – sympatyczna – w gestach, wyglądzie, spojrzeniu….
Pan jest mężem tej pani? –
zapytała jednego z panów. (Przylegał tak bardzo do mnie, że można było tak
przypuszczać!)
Nie! – odpowiedział
oburzony.
A więc, proszę o
opuszczenie pomieszczenia.
Drugi pan również niech
opuści ten pokój. Dziękuję.
Słucham…
- No więc, zaczęła
lekarka.
Na razie proszę pacjentkę,
aby zabrała głos… przerwała psychiatra.
Spadał mi kamień z serca…
Tyle zachodu, czasu –
odebranego mi, ludziom, którzy być może czekali na karetkę, tę policyjną i tę z
pogotowia ratunkowego………
To wszystko z powodu: na tak - k o t
a……………
Do domu wróciłam około
ósmej wieczór.
Ratownicy z pogotowia,
którzy tak bardzo ( z początku) nalegali, abym poddała się badaniu
psychiatrycznemu, teraz, czyniąc gest pokory, odwozili mnie karetką pod sam mój
dom…….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz