25 stycznia 2013

Wyspa Pucka - Utopia


U  T  O  P  I  A


Tęsknoty, marzenia, pragnienia….





Od autora:

Nie znęcajmy się nad nimi.
Nie lekceważmy ich godności.
Pozbawiliśmy ich dzikości; wprowadziliśmy je w nasze życie.
Żyją krócej od nas… od własnego czasu biologicznego.
Kiedy sami – sobie stajemy się wrogami, dziwolągami, zawadami –
One – mogą stać się dla nas : jedynymi przyjaciółmi.



Brama, podwórze, chodnik, drzwi wejściowe, automat do kawy, schody, piętra – korytarz…. DRZWI.

Te otwarte i te zamknięte…
Te, za którymi panuje cisza.


Wizyta? Obchód? – Czy może za nimi – czyjeś życie właśnie uchodzi…..


Widząc otwarte drzwi, serce przestaje wyrywać się ze strachu. W porządku.

Przy wejściu chodzik.

Z kuchni dochodzi zapach prażonych ziemniaków.
Udało się. Tej nocy nikt nie „odszedł”.


Stała tuż przy drzwiach, trzymając kurczowo klamkę. Stała tak dla dodania sobie odwagi.
Kierując się do swego biurka – On, bóg oddziału musnął ją swoim kitlem i przeszedł dalej.
Zabierała mu jego cenny czas. Nie wiedziała jak zacząć. Jąkała się.
Jak przekupić, aby było dobrze, aby być traktowaną jak należy…

Rozdrażniony sytuacją – wysyczał jedno zdanie.
Jedno zdanie, które zabijało wszystkie nadzieje jakie można było mieć, snuć…
„A pani, to jakie ma wykształcenie?”

Szła, dumnie popychając wózek przed siebie.

- Och, już mi lepiej. Byłam w toalecie – a to chyba dobry znak – dodała żwawiej, dobijając do swojego łóżka. Wdrapując się na nie - opowiadała:
przedwczoraj, tak, przedwczoraj – to myślałam, że mnie rozerwie….. – zdawało mi się, że pęknę… jak balon. Brzuch, podbrzusze, wszystko – tak napuchnięte… - Mówiłam, prosiłam, ale nikt mnie nie słucha. Żaden lekarz, żadna pielęgniarka… - Mam astmę, nie powinnam tu leżeć – z sercowcami….

Na stoliku, przy łóżku – kilka naczynek z lekami.
Dają mi te antybiotyki, nie wiem…
Raz więcej, raz mniej – jak popadnie!!


Pod wieczór zaczęła charczeć. Jej koleżanki, które były u niej rano z wizytą niczego nie podejrzewały.
Już nie mówiła.


Panie śmiały się i starały rozweselić przyjaciółkę…


Pielęgniarki podniosły boczne ramy jej łóżka – aby się nie kręciła, nie marudziła, jak informowały chore dzielące z nią pokój.



Ona leżała wytrzeszczając oczy w kierunku każdego, kto poruszył się w pokoju.
Próbowała wyślizgnąć się. Siły ją opuszczały. Stękała.

- Stękała – jakby stękaniem próbowała skierować na siebie uwagę…


W południe, resztkami sił usiłowała przekroczyć barierki swojego łóżka. – Niestety, zawisła jak wór piasku. Na jej czole zarysował się ciemno granatowy trójkąt.
Wezwane dwie pielęgniarki usiłowały wepchnąć ją z powrotem do łóżka – ale, wypadła na zewnątrz, pod ich nogi.
Dopiero, kiedy podeszła do nich trzecia – szarpiąc chorą, to za nogi, to za tułów i po obniżeniu barierki – wepchnęły ją z powrotem. Tam, gdzie biedna nie chciała już być, tam, skąd usiłowała się wydobyć, uciec…

- Potem, zamknięto drzwi a współlokatorki przeniesiono do pokojów obok.

Nazajutrz – pokój był już pusty. Łóżko ze szczebelkami na świeżo pościelone.

Podczas śniadania, jak oddział długi i szeroki, panowała głęboka cisza.

„Chodzące” z nieufnością bacznie przyglądały się „leżącym”. Cicho poszeptując sobie na ucho – wymieniały pogardliwe uwagi na temat „tych” słabszych, „tych”, których los prawdopodobnie wisiał na włosku.
- Unikały ich.

 

Opustoszała, zaniedbana zagroda. Wyważone, uchylone drzwi do baraku..

Przy bramie piesek z wiszącym, krótkim łańcuchem u szyi – czekający na powrót… na powrót?



W oddali, w starej, wyniszczałej psiej budzie – kotka i trzy, kręcące się u jej boku miesięczne kocięta. Jeszcze wesołe, jeszcze beztroskie.

Śniegowe płatki, wirując opadały z bardzo wysoka wolno na drzewa, na płot, na wywróconą wejściem do góry budkę, na łebki kotków, na łeb psa, na ziemię – pokrywając wszystko białą kołderką.


Białe, białe jak mleko mamy – którego nie było za dużo…

- Dla całej grupki coś nowego.
- Zgłodniałe łapczywie rozchwytywały padający śnieg. – Dawał się zlizywać, wysysać, a nawet: przeżuć i przegryźć.

- Słońce przygrzewało – przecież – a przełykany śnieg: wydawał się nie aż tak zimny!
Tak zimny.


Słońce przygrzewało coraz słabiej; Zapadał zmierzch.

Małe podwórze opustoszało. Unoszący się wysoko księżyc zaświecił w zamarzającej pokrywie śniegu.


Brak łączącej barak z furtką ścieżki sprawiał wrażenie pustki, bez-życia.
A jednak – słabo połyskujące tu i ówdzie wgłębienia w kształcie większych i mniejszych koniczynek świadczyły niezbicie o obecności kogoś bardzo ciepłego, ciepłego – który te ślady musiał wytopić.

Trzask rozwieranych drzwi zbudził psa.
- Wygramolił się z budy i zeskakując zaskomlał.
Było ślisko.
Kiedy docierał do furtki – autobus już obok niej przejeżdżał.
-  Jechał dalej unosząc za sobą dźwięk kruszejącego z pod opon lodu.

Długo tak stał wypatrując znajomej sylwetki…
Stał, stał i stał.
Pamiętał jeszcze kiedy pani jego, z rana, zupełnie rana, właśnie jak dziś – w ziąb, przyspieszając kroku wstępowała do środka przystającego obok autobusu;
Brała go czasami ze sobą, nie często, bo kierowca krzyczał.
 On też musiał się przecież troszeczkę dogrzać…

Kiedy go nie brała – obiecywała po powrocie nagrodę.

Jeździła – w tę i z powrotem. W kółko.
Widział ją jak kiwała mu ręką przez tylną szybę.
Kiedy dzień całkiem już wstał, a słońce zaczynało mocniej przygrzewać wysiadała z autobusu na naszym przystanku i przechodząc przez furtkę wołała nas wszystkich na śniadanie.
Jedliśmy z jej ręki. Ona jadła to samo – Byliśmy szczęśliwi.

- Wystawiała wtedy stołek przed drzwi baraku i śpiewała, a może nawoływała?... Nie wiadomo.
Kiedy obcy przechodzili chodnikiem przylegającym do naszego płotu śpiewała głośniej; - czasami, ktoś przystawał, wtedy wstawała, dochodziła do furtki i – żaliła się….

My uważaliśmy takie postępowanie za normalne. Nie podejrzewaliśmy niebezpieczeństwa.
Dla nas życie trwało i nie mogło się w niczym zmienić.

W spokoju czyściliśmy nasze futerka i z ufnością, wdzięcznością, a nawet i dumą – wpatrywaliśmy się w „Naszą Panią”.


Dni mijały. Przejeżdżający autobus zdawał się nawiewać w nasze podwórko podmuchy coraz to chłodniejszych porcji powietrza.

Pani nie wracała, a w nas rodził się instynkt oczekiwania.


Byłem mały, puszysty i podobny do mojego rodzeństwa. Tak, zauważyłem to podobieństwo. Tak samo jak i moja – odbijały się w twardej pokrywie lodu sylwetki mojego brata i siostry.
Byliśmy tacy sami jak mama – tylko mniejsi… - No, sporo mniejsi!

Nasza mama była śliczna. Dawała nam ciepłe mleko, pozwalała nam włazić na siebie.
Wtulaliśmy się w jej cieplutkie, mięciutkie futerko.
Zasypialiśmy, zapominając o złych deszczach, zimnym wietrze, złowrogich odgłosach – obecnych tam, daleko – za naszą mamą!
Pieściła nas, czyściła nasze futerka, uczyła i karciła, kiedy czyniliśmy coś co mogłoby zagrozić naszemu bytu.
Uczyła nas !!!!



- Mróz skuł ziemię i już od dłuższego czasu nie wychodziliśmy na polowania.
Mama stawała się coraz mniej spokojna. Często opuszczała nas kręcąc się po okolicy.


- Przebudziłem się i poczułem przyjemny zapach suszonej trawy.
Czułem się tak dobrze, że starałem się ponownie zasnąć.
Nie bardzo zdawałem sobie sprawę gdzie jestem, od kiedy „jestem”.
Wydawało mi się, że to zupełnie nowe miejsce – nieznane…
Jeszcze nie znane….
Mimo przymkniętych powiek „uczułem” jasność; - jasność i ciepło.
Ciepły promyk słońca łaskotał mój nos, moje czoło, moje uszy. – Przebudziłem się…

Z nie bardzo daleka dochodziło mnie chrapanie kogoś kogo dobrze znałem - naszego psa!
Widocznie spał.
Od czasu do czasu bił ogonem w naszą wspólną ścianę. Musiało mu się śnić coś przyjemnego.

- A mi – było tak fajnie, że nie potrafiłem przerwać mojej drzemki; - przeciągałem się. Piąstki – raz ściskałem, raz roztczapierzałem.. –Mój brat i moja siostra czynili to samo.
Trwaliśmy tak, aż nasza mama nie wróciła z dworu i nie zachęciła nas do wypicia śniadania!
Było jakieś inne. Smaczniejsze i  w i ę c e j   go było.

Kiedy tak piliśmy, powoli, wszystko – wszystko mi się przypomniało.

Tak. Było ślisko, szaro i zimno. Wtedy to mama, wraz z naszym psem przyszła po nas do naszej starej budy, w której przesiadując już od południa jej wypatrywaliśmy.
Razem, wszyscy opuściliśmy nasz były dom, i, po jakimś czasie, nie tak długim, dotarliśmy do bardzo, ale to bardzo dużego stogu siana.
Wysoko ponad naszymi głowami czerniały dwie dziury. Jedna większa, druga, tuż obok – mniejsza.
Byliśmy prawie pod nimi, stojąc na wzgórkach ze świeżo nasypanej suchej trawy…
To tu, powiedziała do nas mama. Dobranoc Ślicznotko!
Dobranoc wam, odpowiedział nam nasz pies i prostując się na tylnich łapach zgrabnie wskoczył do większego otworu w stogu.
Mama, zbierając nas po kolei swymi zębami uczyniła to samo.
Kładąc się wygodnie tuż przy ścianie (od której na drugi dzień rozlec się miało trzepanie ogonem) i przywołując nas do siebie powiedziała:
Teraz, to będzie nasz nowy dom. Podoba się wam?



Ranki, wieczory, noce…mijały, mijały…
Było zimniej, coraz zimniej – na dworze. – Ale my nie baliśmy się mrozów.

Z drzew znikły liście. Było wszędzie – wszystko widać.
Z naszych okien ujrzeć można było jeszcze dalej niż z ziemi.

Gałęzie ubierały się na biało, jakby je ktoś umoczył w mleku.
I mleko zdawało się spływać z nieba pokrywając niezmiennie wszystko wokół nas.
Coraz bardziej i bardziej…
Aż, pewnego dnia, kiedy rano wychyliłem się z naszego okna, mleko owo podeszło tak wysoko, że dotknęło mnie w brodę!

Mama ubiła nam swoimi łapkami – przejście, aż pod samo okno!
Aby wybiec przed dom wystarczało teraz tylko – wyślizgnąć się z niego na brzuszku.
Robiliśmy to chętnie; popiskując z radości przy każdym wychodzeniu na spacer.

Na spacery wychodziliśmy często. Goniliśmy się, no i uczyliśmy się.

Cała nasza trójka plus nasz pies, z wielką uwagą przyglądaliśmy się łowom naszej mamy.

Nasz pies też umiał łowić.
Było co!

Wcześniej, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w budzie, myszy - mama musiała przynosić Ślicznotce . Myszy i, a nawet ptaki, inaczej zginęłaby z głodu.

Teraz – sama dawała sobie coraz lepiej radę.

„Tak trzeba, inaczej nie przeżyjemy” – mówiła mama.




Musimy uporać się z tym jeszcze przed świętami. Ten barak proszę opróżnić!

Te graty i szmaty ułożyć w stos – tu…
Te odpady wkoło narzucić na stos. Przyjedzie ciężarówka i wszystko wywiezie!
Barak rozbieramy!
Te drewna, deski, po prostu spalimy!
Nie chcę tej zgnilizny dłużej oglądać. Wiosną ogrodzimy i będzie spokój.
No to do roboty! – rozkazywał głos

Kłęby nawiewanego dymu szczypały nasze oczy i nozdrza.
Ślicznotka tkwiła za „ścianką” tuż obok;
 słyszeliśmy jej przyspieszony oddech.

Kiedy była szczeniaczkiem, żyjący jeszcze wtedy mąż pani – maltretował ją.
Chowała się przed nim.
Bała się go, jego gestów, jego głosu….
Teraz, ten głos, męski głos – przypominał minione, złe czasy…

Głos rozbrzmiewał, nasilał się.
Jeden głos, dwa głosy – dużo głosów!
Kpiących głosów, szyderczych głosów…

Ej, ty! – Zobacz co się w tych dziurach kryje!
-Gdzie?
-No, tam, w tym stogu siana. Tylko nie podchodż za blisko, może to jakieś wściekłe zwierzę tam siedzi!


Olbrzymia, czerwona, płaska twarz pojawiła się w wejściu do naszej jamy.
Sparaliżowało nas … wszystkich… na chwilę….. ułamek chwili!

I, ja – rzuciłem się pierwszy…. Na ścianę…
Moje rodzeństwo za mną. Mama widząc to, cofając się w naszym kierunku – zrobiła w tył zwrot i wbijając swoje, potężne pazury zaczęła gwałtownie rozszarpywać nimi ścianę.
Po chwili byliśmy u Ślicznotki.
Kaskadą ciał wypadliśmy przez jej wejście na zewnątrz.
W mgnieniu oka dopadliśmy siatki za stogiem i przez rozerwaną w niej dziurę wypadliśmy na pola oblegające naszą posesję.

Kiedy opętanie ucieczką minęło, bieg przez śnieg stał się nadmiernie męczący… zwolniliśmy.
Opadaliśmy z sił.


Wokół nie było schronienia. Niekończąca się „płaskość”, którą pokrywał śnieg.
Gruba jego powłoka zakrywała zeschłą trawę i zielska wystające ponad nią.

Na szczęście trafiliśmy pod sporą „czapę” śniegu – nasadzoną na rosnące w tym miejscu sitowie.
Idealne miejsce, aby się skryć przed zimnym wiatrem…

Przytuliliśmy się jedno do drugiego i zasnęliśmy. – Byliśmy zbyt wycieńczeni, by myśleć, by trwożyć się przed „jutrem”.. Przed „nieznanym”.



Rano, szczerby na wyleżałym wokół śniegu zaiskrzyły się pulsując w Słońcu świetlistymi gwiazdkami.


Było już „póżno – rano” kiedy cała nasza piątka obudziła się z głębokiego snu.
Dochodzące pod „czapę” przebłyski – bawiły nas.
Przez szpary – oglądaliśmy otaczający nas świat.

Było tak biało!
- Mrużyliśmy oczy! Świat był wielki! Świat należał do nas … wyłącznie do nas!



W dobrej formie, jedynie wystraszeni, pierwszy raz – porządnie wystraszeni,
Po porannej toalecie byliśmy gotowi do dalszej drogi.

Nasilające się opady śniegu zmieniły nasze zamiary.

Mama, wraz ze Ślicznotką pozostały pod „czapą”, ja z siostrą i bratem wygramoliliśmy się na jej wierzch.

Cóż to dopiero był za widok!
Wpatrując się w niebo - wznosiliśmy nasze łebki wysoko do góry.
Olbrzymie, białe, niczym płatki białych kwiatów płaty śniegu wirowały ponad nami – opadając prosto: w nasze pootwierane z uciechy pyszczki.
Zaczepiały o nasze krótkie rzęsy, zakrywały nasze główki i ogony!
- Spadały też obok nas.
Staraliśmy się je dopaść zanim jeszcze znikną w oblegającej całą ziemię śnieżnej „topieli”.
Skakaliśmy jak pchły – „nie rzadko” nadłamując cieńsze warstwy lodu, które się pod nią kryły. 




Pod eskortą naszego taty, który już z daleka rozpoznał naszą mamę – przenikaliśmy, jedną po drugiej alejkę ogródków działkowych.
Delikatne, opatulone śnieżnymi rampami, oszronione – metalowe siatki ogrodzeń
prowadziły nas do celu.


Tata był wielki. Prawie tak duży jak Ślicznotka.
Szliśmy razem z nią w jednym rzędzie, tuż za Nim.

Miał dużą, okrągłą głowę z oklapniętymi uszami. Jedno oko jakby trochę mniejsze od drugiego i potężne łapy.

Spojrzałem za siebie.
Daleko, bardzo daleko, tuż nad horyzontem – kłębiły się czarne tumany dymu…


- Tata znał Ślicznotkę. Pozwalała mu czasami zaglądać do nas ( kiedy nasza pani jeszcze „była”).
Teraz szli w ciszy;
Z wysokości mojego wzroku ogarniałem ich sylwetki – rysujące się na białym tle śniegu.
Otaczał je blask wstającego dnia.

Przekraczaliśmy próg małej bramki. Za nią : ogrodzony wysokim płotem – ogród. Na końcu ogrodu : domek, cały z drewna. Mama, ja, brat i siostra………
Tata i Ślicznotka zostali na zewnątrz – w alejce.

- Ślicznotko! Ty, będziesz musiała przeskoczyć płot, zwrócił się do niej tata, i,
przeciskając się przez bramkę dołączył do nas.

Byliśmy na miejscu.


Trzy wejścia wielkości bramki w płocie zapraszały nas do środka altanki.
Ślicznotka musiała zostać w ogrodzie; - zdawaliśmy sobie sprawę, że prędzej, czy później będziemy musieli się z nią rozstać.

Zapadała noc.
My, byliśmy w domku, Ślicznotka na zewnątrz, na śniegu.
Nie mogliśmy zasnąć. Chciałem wyjść i przyłączyć się do psa, mojego przecież psa…
Mama nie pozwoliła.
Nastawiałem ucha…

Usłyszałem warczenie.
Ujadanie psa, psów, kilku psów – było ich sporo.


Zima trwała już od pewnego czasu – my jej, jak dotąd nie odczuwaliśmy…tak bardzo.
Ale – One: psy, koty – z działek?
To musiał być skraj, skraj wytrzymałości…



Działkę, działki i tereny przyległe, po ich krańce – ogarnęła nieprzenikliwa ciemność.

Przemieszczające się nisko ciężkie chmury zakrywały – całkowicie niebo!
Nawet my, koty – tej nocy nie widzieliśmy nic…

- Jakby z oddali, ale coraz bliżej i bliżej, falami, dochodził do uszu kociej rodziny, przycupniętej wewnątrz drewnianego domku – dźwięk kilku wstrzymywanych i pompowanych oddechów.
Głuchy tupot, szarpanie o druty, szelest ocieranego, zlodowaciałego śniegu…

Ślicznotka ani drgnęła.
Wydawać się mogło, że jej już tu, w pobliżu nie było.
Jednak była. Skradała się coraz to dalej od drzwi, przez które kociaki kilka godzin temu przeszły do wnętrza domku.

W pewnym momencie –  zdał się słyszeć jej skowyt…
Trzask stwardniałego śniegu przesuwał się w jej kierunku.
Jednak nie zupełnie…

Nagle, ogromna łapa przecisnęła się przez otwór służący za przejście dla kotów.
Pazury zaczepiły o krawędź progu i wyrwały małą kładkę…
Łapa cofnęła się ciągnąc za sobą drugą kładkę, tę pionową – utrzymującą kadr otworu.
Otwór stał się szerszy i pozwolił psu wcisnąć weń łeb.

Choć nie było nic widać, to dźwięki jakie dawały się słyszeć były bardzo bliskie i wyrażne; - koty z przerażenia znieruchomiały.


Pies kłapał zębami na oślep i nie mogąc niczego nimi dorwać zaczepił kłem o wiszącą przy drzwiach (tych wejściowych – dla ludzi) zawieszoną nad nimi kotarę.
Pragnąc się od niej uwolnić cofnął się i opadł z powrotem na cztery łapy.
Rąbek kotary wciąż tkwił w jego zębach, więc ciągnął i ciągnął wyszarpując kotarę prawie w całości ze środka na zewnątrz.

Zrozpaczony, że mu się nie udało wydobyć nic lepszego do zjedzenia, rzucił się na nią i szarpał bez wytchnienia.

Kiedy była już w drobnych strzępach, powrócił do otworu i kłapnął ponownie zębami w deski mocujące framugę od drzwi.
Tak niefortunnie musiał to wykonać, że wbił sobie prawdopodobnie drzazgę w dziąsło.



 Zaskowyczał i cofając się z furią uczepił się  – odstającego przy samym wyjściu – linoleum.
Wbił głębiej w niego swe zęby i przeciągając przez przejście dla kotów jął obszarpywać kawał po kawałeczku, aż całe linoleum znalazło się na zewnątrz domku…
Rzucał się nad tymi wywleczonymi strzępami jeszcze przez parę chwil i pokaleczony, poraniony, we krwi, głodny, zhańbiony, wycieńczony – cofając się z wolna – opuścił ogród…

Jego kumple pobiegli za nim…

Akcja się nie udała.

Był z nich największy. Czarno- żółty wilk, mieszaniec – jak reszta, ale duży i najbardziej odważny.
Biegł na wyprostowanych łapach – kumple za nim.
Były chude, przeraźliwie chude i, choć wyglądały zabawnie, ich dzikość nadawała im majestatu.

W ruchach nie było ślamazarności. Były psami i czuły się psami.
Każdego psa, równie porzuconego jak one – przyjmowały do siebie tak chętnie, jak tylko psowate zdane wyłącznie same na siebie – mogły to czynić.


Ślicznotka, mimo, iż była bardzo przywiązana emocjonalnie do życia z kotami, wkrótce – uwiedziona psią hordą, opuściła domek, a raczej ogród przy domku – wraz z jego lokatorami.
Krążyła, tu i tam, wiele razy przecinając jezdnią autobusową.

Wyspa stawała się dla niej coraz mniejsza.
Poznawała każdy jej zakątek.
Podwórka, z których wywodziły się towarzysze.

Latem, właściciele psów przywiązywali je do niby-bud. Psy – pilnowały dobytku.
Późną jesienią nie było już czego pilnować, a po świętach ‘choinki’ – w ogóle już nic nie było.
Nawet króliki znikały ze swoich klatek.
Psy nie były potrzebne…

Wolne więc, kosztowały swej wolności na tej skutej lodem ziemi.
Skutej lodem, bo był to teren podmokły – poprzecinany wzdłuż i w szerz licznymi rowami melioracyjnymi.

Czy czyniły komuś krzywdę? – Chyba nie…

Przesiąknięte młodością – przebiegały – zawsze czymś zajęte – dokądś, w znanym tylko sobie kierunku…
Zdarzało się, że zauważając przykucnięte na śniegu osoby – karmiące kota, zwalniały nieco swój bieg – ale nawet najmniejsze poruszenie motywowało ich do ucieczki.

Bywało też tak, że kryjąc się w pobliżu zebranego, właśnie spożywającego swój posiłek kociego stadka, czekały kiedy człowiek się oddali; kiedy już go nie było skradały się by zeżreć resztki niedojedzonego pokarmu.

Głód napinał rozsądek współżycia KOT – PIES, i wtedy – wywęszały kocie ‘gniazda’ napadając na nie połykały młode kociaki.
- One! – które – latem dzieliły z podwórzowymi kotami miski wody, dziś – gonione chęcią przeżycia rzucały się na młode koty… na młode kotki… na mniejsze psy? I, może – też na starsze psy


Nasza Ślicznotka myślała i o tym.
W strachu, biegnąc u boku Dużego rozmyślała o przyszłości.
Co będzie kiedy sama zostanie mamą?

Zima stawała się coraz sroższa. Nie było co pić. Nie było co jeść.
Wiatr wywiał resztki śniegu pozostawiając gołe, zamarznięte grudy ziemi.

Psy wciąż biegały. Kiedy biegły było im cieplej, ale stawały się coraz to słabsze.

W krótkie chwile, kiedy słońce nieco mocniej przygrzewało – zbijały się ciasno w jeden, większy krąg ciał.

Wykorzystując każdy promyk słońca wystawiały swoje łby i karki – wpadając na krótki czas w drzemkę – póki chłód na nowo nie zmusił ich do dalszego biegu.




W tych trudnych czasach przynależność do grup: kot –pies silnie się zaznaczała.
W grę wchodziło przetrwanie; - i, kiedy na początku zimy psy podchodziły – jedynie – aby podkraść jedzenie kotów, to teraz – przy nikłych resztkach tego jedzenia – mogło się zdarzyć, że rzucą się by pożreć i koty!

W miarę upływu czasu - biegających w grupie psów było coraz mniej.
Jeden po drugim odchodziły z tego świata, pozostawiając te, które okazywały się być najsilniejsze.


Ślicznotka przypominała sobie słodkie dni, spędzane w stogu siana.
Tak, to było rozwiązanie.

Ludzie coraz rzadziej wychodzili ze swych domostw. Nawet by się nie domyślili, że jakiś tam pies śpi w ich sianie.

Marzec zawirował porami roku – mieszając je nawet po kilka razy w ciągu dnia.

W taką właśnie pogodę Ślicznotka pierwszy raz – rodziła.

Wraz z przyjściem jej szczeniaczków, miały wreszcie nadejść szczęśliwe dni – pełne słońca i życia !




Domek wewnątrz był obszerny – dużo pustej przestrzeni. Po rogach umieszczone były kartony wyściełane starymi, wełnianymi swetrami.
Prawie każdy karton był zajęty. – Siedziały, a raczej na wpół leżąc, na wpół siedząc czuwały w nich koty.

Na drugi dzień naszej ‘wprowadzki’ zapoznałem się z resztą lokatorów.
Były to mamy, ich dzieci i kocia młodzież, która została wcześniej, czy zupełnie niedawno osierocona.

Kiedy my, wygramolając się z kartonu dochodziliśmy śmiało do swoich, też przebudzających się rówieśników, nasza mama – obwąchiwała się z resztą mam.

Słup słońca jaśniejący w przejściu, przez które wieczorem weszliśmy tu, zachęcał do wyjścia na zewnątrz.

Biały dzień wchłonął czarną noc.

Biało, biało – przerażająco biało, czysto, nieskazitelnie czysto objawiły się swoim nowym mieszkańcom ogródki działkowe.
Jedynie, delikatne, pod swym białym przybraniem czarne gałęzie drzew rysowały na białym tle otoczenia znaki. – O przyszłości?- Dobre? Złe?

Jasność jaka biła wokół nas zadziałała na nas jak kontakt z ciepłym mlekiem mamy.

Rozpierała nas energia. Słońce wymazało nocne przeżycia. Teraz wszystko było widoczne. Nikt na nas nie czyhał. Było fantastycznie!

– Ja pierwszy skoczyłem na drzewko – najbliżej rosnące!
Potem, z niego – na drugie i trzecie.
Wspinałem się, skakałem.
Z góry świat wyglądał tak dziwnie!

Z góry widziałem mojego brata – siłował się z kociakiem, który nocował z nami w kartonie obok naszego kartonu.
- moją siostrę! Ganiała się z dwoma innymi, zupełnie czarnymi kociakami.

Nie wytrzymałem i sam doskoczyłem do nich padając nie zupełnie na łapki.

Coś ogromniastego stało opodal domku.

Już mnie zaintrygowało kiedy siedziałem na drzewie.
Podobne do błękitnego nieba. W tej bieli raziło!

Było naprawdę super.
W mig załatwiłem moją potrzebę, starając się jak mogłem najlepiej zakryć wszystko, aby nie pozostawić za sobą śladów (tak nam mama KAZAŁA) i, biegnąc co tchu
- dotarłem do owego nieba.

Przez uchylone, ogromne – równie błękitno - przeźroczyste płachty parowało z wnętrza tej dziwnej konstrukcji ciepło pachnące ‘kosmatym’ zapachem pomidorów.

Znałem ten zapach. Przed barakiem naszej pani rosły takie rośliny.
„Były na nich pomidory” – mówiła głaszcząc nasze  łebki pani, „ale wy nie wiecie co to pomidor!”

Wszedłem do środka. Z góry zwisały sznurki. Z dołu, z ziemi (nie było tu śniegu) w górę, łącząc się ze sznurkami wystawały sczerniałe patyki – to one tak pachniały!

Kroczyłem niepewnie, wgłębiając się w tę wysuszoną dżunglę, kryjąc się za każdym z badyli.
U końca tunelu, na mojej wysokości jaśniała dziura. Taka w sam raz, abym mógł przez nią wyskoczyć – w razie niebezpieczeństwa…

Wykonałem parę slalomów, skacząc z jednego końca tunelu na drugi i wypadłem na zewnątrz – przez tę dziurę oczywiście!

Coś, a raczej ktoś przeleciał ponad moją głową i przede mną w śniegu, w zaspie zrobił się głęboki dół.
W kilka chwil potem wygramolił się z niego mój brat.

Oczy błyszczały mu jak krople rosy w słoneczny poranek.

W moment później zjeżdżałem z grzbietu tunelu – głową w dół, na brzuchu, z wyprężonymi w bok łapkami – u boku mojego brata i jego nowego towarzysza, z którym się przed domkiem mocował.


To były wspaniałe wrażenia, nie do zapomnienia.

Świat wirował wokół nas. Nie pamiętam dokładnie gdzie stał domek, a gdzie balustrada u wyjścia z ogródka… - gdzie śnieg, a gdzie niebo, gdzie mama, a gdzie reszta naszej bandy…



Mama, wraz z inną, dorosłą kotką siedziała na desce nabitej na dwa pale, tuż obok furtki.
Pilnowała/-ły – terenu. – Robiła to stale podczas gdy my bawiliśmy się u jej boku.

Tuż przy wejściu do domku, przykucnięty, z silnie naprężonym grzbietem – siedział najmłodszy z całej naszej bandy kotek.


Nie bawił się, siedział - wsłuchując się w nasze zabawy.




Z daleka, bardzo daleka doszedł nas trzask zamakających się drzwiczek. – Znany nam tutaj wszystkim, gdyż nawet mały kotek ocknął się na jego dźwięk ze swojej drzemki.
Reszta też nastawiła uszu.
Ciche, prawie nie do wychwycenia uchem skrzypienie śniegu miarowo stawało się coraz to głośniejsze i wyraźniejsze.

Coraz bliżej, bliżej i głośniej, głośniej rozlegały się po całych działkach – kroki.

Nagle, przystanęły i usłyszałem ostry, metalowy dźwięk zatrzaskiwanej furtki – naszej furtki…

Skrzyp, skrzyp, skrzyp i czarna postać przystanęła na chwilę w samym środku
ogrodu.

Mężczyzna rozglądał się, a za nim, prawie równocześnie wstrzymywała swój bieg spora grupka kotów – większych i tak dużych jak tata…

Ich wzrok przeniósł się na biegnące wokół domku i przy samym jego wejściu – ślady.
Rozerwane strzępy linoleum leżały porozrzucane jak zeschłe liście.
Mały zgarbiony kotek wyciągnął swe łapki i skierował się ku mężczyźnie, - dumnie wyprężając ogon do góry…

Przyjazny stosunek jakim darzyły pozostałe koty owego człowieka, zachęcił mnie i resztę mojej rodziny do zbliżenia się nieco do niego.
Zauważył nas i po ustawieniu na śniegu blisko nas miseczek pełnych jedzenia  wszedł do domku.

Nie każdy z kotów jadł w środku altany.
Ci, którzy szli za nim na końcu kociej grupki, teraz, jedli – jak my, na zewnątrz.


Nie rozumiałem jeszcze dlaczego.


Jedzenie było ciepłe, a mleko cieplusieńkie, wspaniałe!

Człowiek przez jakiś czas krzątał się wewnątrz domku, rozmawiał z kotami.
„Dlaczego nie chcesz nic jeść, ani pić” – mówił.
„Jak ty wyglądasz? Chyba będę musiał cię zabrać do siebie na kurację”

Wychodził do ogrodu i wchodził do środka domku, kilka razy tak, aż w pewnym momencie zatrzasnął drzwi, wziął wielki tobół na plecy i ściskając coś za pazuchą – przekręcił klucz w zamku.

Pa, pa! Pomachał nam i w eskorcie kotów, z którymi wcześniej się pojawił, przekroczył próg bramki, zamknął ją za sobą i tą samą drogą, którą przybył, teraz się oddalał.

W miarę jak cichł odgłos jego kroków, przycichało rozkołatane ze strachu bicie mego serca…



Dzień mijał; - dzień, w którym spożyłem pierwszy raz w moim życiu ‘nie-mleko mamy’.

Mama nie wydawała się być z tego powodu zadowolona. Westchnęła tylko – kiedy kończyliśmy już jeść. „Szybciej dorośniecie” – powiedziała.



Do domku wróciliśmy zanim zapadł zmierzch.
Było w nim  czyściutko, a w naszym kartonie – nowe, suche kocyki!

Karton obok był pusty. Mały kotek gdzieś zginął; - w dalszych kartonach usadowiły się bliźniaki, kotka czarno- biała i dwa kotki – nie rodzeństwo, ale kumple.
Jeden ciut młodszy od nas, drugi w naszym wieku i wraz z nimi młoda kotka – ich koleżanka zapewne.


Tuż przed zaśnięciem usłyszałem jakby ktoś zeskoczył na podłogę; - to tata przyszedł zobaczyć jak nam się wiedzie.

Kiedy rano obudziłem się już go nie było.

Choć byliśmy po pierwszym posiłku dla dorosłych przystawiliśmy się do mamy, aby popić trochę jej mleka.

Starszy i młodszy, z dwóch kartonów dalej – stali tuż przy nas i gapiąc się na nas miętosili przednimi łapkami podłogę – równocześnie głośno mrucząc, jakby to oni ssali to mleko.

Oni przypatrywali się nam, a my im.
Oni nam i mama im.
Nie wiadomo kiedy, poczułem jakby się ciaśniej zrobiło przy mamie…
Naturalnie, śniadanko u mamy – dzieliło teraz – nas pięcioro kociąt !


Mama je przygarnęła, a one i reszta domowników przygarnęły nas.

Teraz mieliśmy zostać przygarnięci przez resztę kociego społeczeństwa.
- Przez resztę mieszkańców całego terenu tutejszych działek!




Było nie tak zimno, no – trochę zimno.

Podchodziliśmy do którejś z rzędu przecznic.
Poprzez gęsto padający śnieg rysowała się ludzka sylwetka.
W koło : podchodzące do niej, coraz to bliżej, bliżej i bliżej powykręcane sylwetki kotów.
Pozostawały jednak w sporej odległości od człowieka, od kobiety…
Jej głos nawoływał resztę kotów, tych, których nie było jeszcze na tym dziwnym spotkaniu.
Z dala próbowaliśmy dostrzec co tam się właściwie dzieje.


Koty zstępując z jednej na drugą łapę wpatrywały się uważnie w dłonie kobiety.
Ona zaś, wyciągała zza trzymanej pod pachą torby – duże trójkątne kawały (po węchu zmiarkowałem, ryb) rybich łbów.
Rzucała nimi w koty, a one rozchwytywały je i uciekały dalej, aby je w samotności jeść.

Były tam kolejne maluchy – dwa rudzielce. One też dostały po kawałku ryby – w głowę!
Były jeszcze bardzo małe, a ryby zmoczyły im futerka tak bardzo, że dopiero ich mama była w stanie dosuszyć je i z tej mazi uwolnić.

Padające płatki śniegu ułatwiły tę podwójną mozolną pracę.


Kiedy pani odchodziła, koty, które były na dalszych pozycjach podeszły bliżej  wywęszając zostawione tu i ówdzie kawałki niedojedzonych ryb.



Wspięta na szczycie kołka od płotu – czekała. Czekała, aż wszyscy odejdą;  wtedy – ona spróbuje odnaleźć zagubione, nieodnalezione resztki jedzenia.

Była inna od pozostałych kotów. Lewe ucho miała w połowie odcięte – dla rozpoznania…
Kiedyś, jeszcze kiedyś – jacyś ludzie poddali ją operacji. Było to latem.
Odebrali jej dwa tygodnie, aż dwa tygodnie, wspaniałego, ciepłego lata.

Oderwali ją od rodzeństwa, od mamy.

Teraz, kiedy zawładnęła tu zima, ludzie ci nie pamiętali już o niej.
Mieli być może inne zamiary?
- Ale – ona – jest już inna… zagubiona…sama…
Nie zdoła odszukać swojej rodziny.

Starała się dołączyć do tych, których tutaj zastała, ale to nie było to samo.
One są razem. Mają swoje problemy. Są mamami.
Ona – nie, i nigdy już nie będzie.




Życie mija ją.

Może się jedynie im przyglądać – z : wysokości kołka od płotu…



Lady, mała Lady, skrzywdzona przez ludzi, obserwowana przez inne koty.
- Obserwowała i ona w milczeniu…

Każdy z kotów, tutejszych kotów dobrze wiedział, że kiedy pada mokry śnieg, czy też deszcz, czy w ogóle, kiedy jest mokro – nie należy opuszczać swoich kryjówek.


- Dały się na te ryby nabrać, teraz, powróciwszy do swoich kątów długo będą leczyły przeziębienie.


Mijały dni i znów zdał się słyszeć ludzki głos.

Przybliżaliśmy się do głosu – z ciekawości….

„Lady! Lady!” Wołała nie duża kobieta. – „Ach, ja cię tu wołam, a ty biegniesz tuż za mną –i to, pewnie już od dłuższego czasu!”

Pewnie! – Lady wyczekiwała człowieka, choć nie był on dla niej za dobry.

Ze swej strony (mieszkała na belce domu, tuż pod zadaszeniem – dość wysoko jak na działkowe warunki) – obserwowała każdego człowieka, który na te tereny wkraczał.

Teraz, zarzucając na boki swoje łapki – biegła dumnie za swoją ulubioną panią.
Co chwilę podbiegała do niej, tak blisko, że pani musiała przystanąć, by się nie przewrócić i nie zrobić jej krzywdy.
Wtedy to, korzystając ze sposobu – Lady wciskała się jej pod nogi i mruczała jak traktor.

„Byłybyśmy o wiele wcześniej na miejscu Layduszko, przestań, bo nie dojdziemy!”


- Tak przy tej pani Lady prowadziła świtę kotów. Była pierwsza, inne szły z tyłu.
Wiedziała. Pani za bardzo ją kocha, aby inne koty, chociażby – spróbowały odgonić ją od grupy!


Otwierając furtkę od swojej działki pani, wpuszczała wszystkich – zachęcając: „do środka”.
„Tylko grzecznie” – mówiła, a mała Lady stojąc u jej stóp wtórowała : mrr, mrr.

Grzecznie, było grzecznie. Koty siadały obok siebie zaznaczając wyraźny krąg wokół środkowo umiejscowionego klombu, na którym stał stary, drewniany, olbrzymi stół.

Siadały i czekały – grzecznie, aż babcia ułoży na ziemi tacki z pociętym w drobniutkie kawałeczki chlebem, a obok każdej tacki ustawi kubek ciepłego mleka.

Czasami, na deser babcia przynosiła dla każdego po jednej małej rybce.

Lady jadła przy niej, z jej ręki – chodząc i schodząc co rusz na i z jej kolan.

Po uczcie koty dziękowały Lady i pani. Każdy po kolei, przytulając się to do Lady, to do pani. I długo pozostawaliśmy jeszcze w ogrodzie – przypatrując się sobie nawzajem.

Kiedy padał mokry śnieg, pozostawaliśmy tak długo, długo – skryci pod stołem, tak długo jak pani pozostawała przy nas.

Rzecz jasna, że odprowadzaliśmy panią do samego autobusu, no chyba, że padało, i wtedy pani odganiała nas tupaniem nóg, zakazując towarzyszenia jej w drodze powrotnej.

Miałem wtedy okazję przypatrzenia się Lady z bliska.


Była raczej mała. Miała gruby brzuch porośnięty gęstym, szarym futerkiem. Jej nóżki były cienkie.  Mordka powykręcana w grymas nadawała jej wyraz jakby cierpienia.


 Kiedy się do mnie uśmiechnęła zauważyłem, że brakowało jej sporo zębów.

I – taka – przychodziła do nas, do naszego domku, właśnie po tym, naszym, pierwszym u „Jej” babci spotkaniu.

Zostawała jednak na krótko, chyba bała się taty…

Czasami, kiedy zasypiałem wtulony w ciepłe futerko mamy, w bliskości brata, mojej siostry i bliźniaków rozmyślałem o dorosłych kotach.

Dlaczego tak się zachowywały, raz wrogo, a raz tak przyjaźnie?

Jutro, jutro spytam o to mamę hmmm.


Tego ranka, po przebudzeniu czekała nas niespodzianka.

Tuż przy naszym kartonie leżała martwa mysz. To tata przyniósł ją nam w prezencie.
Po posiłku i porannej toalecie czekała na nas druga niespodzianka.
Przy wejściu do domku siedział tata. Dołączyliśmy do niego - my młode koty!
Siostra nasza została przy mamie. Wyszliśmy na nasz pierwszy, męski spacer..


Tata pokazywał jak zaznacza się teren. Co znaczy nasz teren i gdzie kończą się granice naszego terenu, a gdzie zaczyna się teren – po prawej: wujka Profesora, po prawej z tyłu: czarnego, młodego kota, z którym tata często wchodził w konflikt, po lewej stronie: przyjaciela taty, naszego dziadka i dalej za wielkim rowem: kota Pirata.

Dorosłe koty – kocury muszą dbać o swoje tereny, dbać i bronić swojej rodziny.

„Widzisz synku” – mówił tata, „nawet wtedy kocur dba o swoją rodzinę, kiedy (bardzo rzadko to się zdarza, ale czasami tak musi być) – kiedy:


…..Pitkowa, ta czarno-biała kotka, która mieszka z wami w domku – nie ma dzieci. Ma dużo lat, a jeszcze nigdy nie miała dzieci – choć była …mamą…
Była mamą kiedy jej małe były jeszcze w niej i krótko potem…
Pitkowa powinna mieszkać z Piratem, ale ich teren jest niezbyt spokojny. Wybrane przez nich schronienie niezbyt przyjazne. – Co prawda najlepsze z możliwych, ale niedostatecznie, aby przetrwać zimę.
Pod ich domkiem hula wiatr!

- Nie zauważyłeś, że przychodzą na ‘karmienia’ zawsze ostatni?

Boją się ludzi. Mają złe, stale odnawiane – złe wspomnienia…”.


..”Kiedy Pitkowa urodziła swe małe była bardzo osłabiona, nie wykarmiła by ich.
Pozostawała z nimi, aby nie zamarzły. Sama traciła z każdą chwilą, dniem – życie.
Pirat, choć to były jego dzieci musiał zadecydować, wybrać…
Dzieci nie pozostawił – zjadł je. – Pitkową, swoją żonę zaś, przyprowadził tu; tu, aby przeżyła..
I tak widzisz, nie wszystko jest takie proste, i nie każdy ma tyle szczęścia.”


Dni mijały, i pierwsza mysz, którą mi tata przyniósł rzeczywiście okazała się zwiastunem nadchodzącej wkrótce wiosny.

Ziemia tajała, a wraz z nią budziło się życie.


Nasz pan przychodził regularnie i podobnie do Lady, z kolei – nasze koty, czyniły honory domu.






Zauważyłem, że na spotkania przychodziło coraz to mniej kotów.

Że duże koty, kocury nie przychodziły – wiedziałem dlaczego. Ale dlaczego nie przychodziły kotki i kocia młodzież nie wiedziałem, podejrzewałem…

„No to dzisiaj wystawiamy 9 miseczek” – głośno do siebie i do nas mówił nasz pan.

„Patrzcie,  kto do nas wrócił!”

Tak, rzeczywiście. Po jakimś, - sporym, sporym dość czasie powróciła Camomille’ a – mama małych rudzielców. Była równie mała (jak na dorosłą) jak Lady. Z kształtu ciała bardzo do niej podobna. Futerko miała jednak nie szare, lecz wielokolorowe, z licznymi, rudymi plamkami – jak kwiat rumianku.

Owa Camomille’ a była jednym z pierwszych, najstarszych kotów żyjących tu, na tych działkach.

Ktoś przyniósł ją w koszyku i pozostawił w ogródku, aby pilnowała myszy.

Camomille’ a była wzorową matką. Swoimi pociechami opiekowała się długo i nawet wtedy, kiedy rodziła następne dzieci – nie zaniedbywała starszych pociech.
Wbrew opinii jaka mogła krążyć o kotach miała tylko jednego męża – rudego, równie potężnego jak nasz tata – kota.

Ostatni raz, kiedy była u nas dręczył ją ból gardła. Każdy przyjmowany przez nią pokarm kończył się jego wypluwaniem i towarzyszącymi z bólu okrzykami …



- No, ale znów była.

„Chodź tu” klepał ją nasz pan, „możesz już jeść?”.
Była wychudzona i raczej osłabiona, ale, jak zawsze dobrze ułożona i dobrze wychowana.
Była – ona, dobrze wychowana i były też dobrze wychowane jej dzieci, które przychodziły do nas dość rzadko.


„Każdy z was, widzę jest indywidualnością” – ciągnął dalej pan..

„Gdyby tak ludzie potrafili zachowywać się wobec siebie jak wy…”


Przez te okropne roztopy, nadszedł dla kotów okres decydujący o ich przetrwaniu.

Osłabione po zimie, nie tak od razu, potrafiły zwalczyć chorobę.
Katary przeradzały się w kaszle, z których nie tak łatwo było wyjść!

Pozostało nas niedużo. Coraz częściej zobaczyć można było, ułożone tuż przy siatkach ogrodzenia świeżo nasypane, czarne kopce ziemi.


Tego dnia nasz pan przychodząc do nas przyniósł – nie do wiary! – przyniósł: naszego, małego kolegę, który już w pierwszy dzień naszego pobytu zniknął jak kamfora.

A więc i on powrócił!

Obwąchiwaliśmy go z każdej strony. Już nie wyginał grzbietu – jak niegdyś. Był śliczny!
Przede wszystkim – zupełnie zdrowy.

„No to teraz bywajcie! Razem będzie wam raźniej. Już wiosna, skorzystaj i ty mały garbusku!”

Tej nocy prawie nie spaliśmy. Mały chciał chodzić i zwiedzać. Kręcił się i wiercił, aż w końcu daliśmy się przekonać na nocną eskapadę.

Kiedy wracaliśmy był prawie ranek. Mały wsłuchiwał się w każdy głos, potykał się co rusz, był od przyzwyczajony od chodzenia po trawie, czy ziemi.


Zasnąłem jak kamień.

Kiedy się obudziłem było już całkiem widno. W pokoju nie było nikogo, tak mi się wtedy wydawało.

Wyślizgując się z domu poczułem dziwny zapach, ale nie zwróciłem na niego zbytnio uwagi.

Na sąsiedniej działce jakaś kobieta kopała ziemię…

Znowu poczułem ten dziwny zapach.

Spojrzałem w alejkę i wyżej na bramkę. Z góry, po siatce kapała jeszcze świeża krew.
Wchłaniając wilgoć poranka jej krople biegły – stróżką – w moim kierunku, aż pod moje łapy i dalej…

"Macie tak mało, a jednak doceniacie życie- póki w was trwa, wasze i cudze.”

 

Przez te okropne roztopy, nadszedł dla kotów okres decydujący o ich przetrwaniu.

Osłabione po zimie, nie tak od razu, potrafiły zwalczyć chorobę.
Katary przeradzały się w kaszle, z których nie tak łatwo było wyjść!





Pozostało nas niedużo. Coraz częściej zobaczyć można było, ułożone tuż przy siatkach ogrodzenia świeżo nasypane, czarne kopce ziemi.


Tego dnia nasz pan przychodząc do nas przyniósł – nie do wiary! – przyniósł: naszego, małego kolegę, który już w pierwszy dzień naszego pobytu zniknął jak kamfora.

A więc i on powrócił!

Obwąchiwaliśmy go z każdej strony. Już nie wyginał grzbietu – jak niegdyś. Był śliczny!
Przede wszystkim – zupełnie zdrowy.

„No to teraz bywajcie! Razem będzie wam raźniej. Już wiosna, skorzystaj i ty mały garbusku!”

Tej nocy prawie nie spaliśmy. Mały chciał chodzić i zwiedzać. Kręcił się i wiercił, aż w końcu daliśmy się przekonać na nocną eskapadę.

Kiedy wracaliśmy był prawie ranek. Mały wsłuchiwał się w każdy głos, potykał się co rusz, był od przyzwyczajony od chodzenia po trawie, czy ziemi.


Zasnąłem jak kamień.

Kiedy się obudziłem było już całkiem widno. W pokoju nie było nikogo, tak mi się wtedy wydawało.

Wyślizgując się z domu poczułem dziwny zapach, ale nie zwróciłem na niego zbytnio uwagi.

Na sąsiedniej działce jakaś kobieta kopała ziemię…

Znowu poczułem ten dziwny zapach.

Spojrzałem w alejkę i wyżej na bramkę. Z góry, po siatce kapała jeszcze świeża krew.
Wchłaniając wilgoć poranka jej krople biegły – stróżką – w moim kierunku, aż pod moje łapy i dalej…



Obróciłem się i wiodąc wzrokiem za śladami, powoli doszedłem z powrotem do domku.


Krople krwi dochodziły do dopiero co wczoraj dostawionego dla Garbuska nowego kartonu.

Przybliżyłem się. W dużej kałuży krwi, na jasnym kocyku – leżał… Mały.


Kiedy mój pan wrócił do nas dwa dni później – wszystko było wyschnięte, on – też.



Wiosna rozkwitła - w koło, porastając przeróżnymi roślinami każdy skrawek ziemi.


Tak, rośliny budziły się ze snu, ożywiały…

Teraz były najważniejsze – dla ludzi – najważniejsze.

Kopali, sadzili, podlewali. Wszędzie było dużo ludzi.


Przejrzysta, pełna gwiazd noc okryła nasze działki.

Ze wszystkich stron dochodziło kumkanie żab. Wraz z mamą cichutko, na palcach wyszliśmy z domku.

„To na przywitanie wiosny” szepnęła mama.

Jeszcze chłodna, ale już nie lepiąca się ziemia, zachęcała nas do wtulania się w nią – co czyniliśmy - wykorzystując krótkie postoje.


Szliśmy tak wwąchując się w ‘odrodzenie’
daleko przed siebie, w stronę jezdni autobusowej, w stronę rozciągających się pól , w stronę stogów siana.

W stronę Ślicznotki.

Widywaliśmy ją z daleka. Na białym tle śniegu – czarną plameczkę.

Choć bardzo kontrastowała z tłem, nikt, ale to nikt z ludzi nie zdawał się jej zauważać.

Mijali Ślicznotkę jak mija się kamień.

Teraz, wraz z roztopami nie kontrastowała już z otoczeniem, wtapiała się weń, była prawie niewidoczna.

Szliśmy – już byliśmy przy jej stogu, u progu jej ‘domu’, jej kryjówki.

Słyszeliśmy ciche  pomrukiwania jej szczeniąt … przez sen. …..

Ślicznotka, czujna usłyszała nasze skradanie i czekała przerażona. Rozpoznawszy nasze głosy wystawiła swój łepek, po czym delikatnie, aby nie zbudzić swoich dzieci wyskoczyła na zewnątrz – do nas.

Jakaż była radość!
Obie z mamą nie przestawały się lizać! – Nam też się nieżle oberwało- lizania, oczywiście!

Kosmyki dnia zaczynały przebijać półmrok nocy.

Już pierwszy autobus zaliczał swoją rundkę. Zeszli zeń pierwsi pasażerowie.

Dźwięki, widoki, które już nie straszyły Ślicznotki; - my oddaliliśmy się nieco, ukrywając się przed ludzkim wzrokiem.

Dwóch mężczyzn okrążyło stóg. Rzucili się na Ślicznotkę uniemożliwiając jej ucieczkę.

Po chwili, z zarzuconą na siebie siatką, niesiona w stronę zaparkowanego przy autobusie samochodu zniknęła.

Jeden z mężczyzn wrócił po małe.

Ciche, spokojne mieszkanie naszego psa zostało opustoszone. Pozostał po nich tylko zapach, więcej nic…





- Odejście Ślicznotki zasmuciło nas wszystkich. Nie mieszkaliśmy z nią, to prawda, ale często nasz pies nas odwiedzał.

Wiara, że była tu – w pobliżu dodawała nam otuchy.
Żyliśmy w świadomości bezpieczeństwa.
Nasza, stworzona przez człowieka rodzina – r o z p a d ł a    s i ę.



Autobus pokonywał kolejne rundy ‘wyrzucając’ coraz to więcej działkowiczów.
Ich głosy dochodziły nas z zewsząd. Byli i tacy, którzy przyprowadzali ze sobą psy.
Różne, takie zwykłe i takie ‘inne’.

Słyszałem jak chwalili się, jak to bardzo kochają zwierzęta – rzucając w tej samej chwili – kamień w naszą stronę !

Życie toczyło się dalej. U boku mamy mogliśmy w pełni korzystać z naszego dzieciństwa.
Był czas na wszystko i dużo czasu na zabawę!

Podczas gdy my bawiliśmy się, dorośli przeżywali najważniejsze dla siebie chwile życia.

Kotki wspięte na żerdziach wysłuchiwały co każdy z kocurów mógłby im zaoferować.

Nawet do naszej starszej koleżanki – przychodziły koty.

To chyba była miłość. Nie wiem. Jeszcze się tym nie interesowałem.


Dużo czasu spędzałem na obserwowaniu przyrody.
Poznawałem wiele zwierząt, o których istnieniu nic do tej pory nie wiedziałem.

Wraz z rodzeństwem – biegałem za motylami;
- wcale nie przypominały myszy, ani – nas kotów.
Takie jakieś dziwne. Nie przestawałem się nimi ‘nadziwiać’.

Niektóre ze zwierząt były tak małe jak kropki – kropki, które nieżle gryzły!

Poznałem też i inne, większe zwierzęta.
-Takie, choć na przykład: z kolcami na grzbiecie.
Przychodziły do nas podpijać nam mleko.
Na własne oczy zobaczyłem kreta, który zamiast ( wbrew opinii jaka krążyła o nim) kryć się w podziemnych tunelach, tak jak my – wygrzewał się w słońcu !!!

To słońce! – Tak jak myślałem – wszystkim daje życie!


- No, prawie, bo w tej mnogości zwierząt, które poznawałem, były i takie -jak : żaby, które unikały promyków słonecznych;  choć – nie wszystkie.

W naszym ogrodzie była jedna, taka żaba – duża, szara (pan nazywał ją: ropucha), która nie bała się wygrzewać w słońcu.

Nawiasem mówiąc, mama kategorycznie zabroniła nam do niej się zbliżać. – Toteż omijaliśmy ją z daleka!


Nowina rozniosła się szybko. – Pitkowa, która od pewnego czasu zniknęła nam z oczu – została mamusią!

„Jeśli chcecie, to cichutko, na paluszkach, paluszkach - z daleka, żeby nie niepokoić – możecie pójść zobaczyć te jej maluchy” – mówiła do nas mama, kiedy ją zapytałem, czy widziała naszą sąsiadkę z altany.

-W suchym, cichym, osłoniętym od ścieżek miejscu, na zapuszczonej działce – leżała trzymając w łapach trzy tłuściutkie kociaki.

Jeszcze były tak małe, że ich uszka były zaokrąglone, a sierść tak króciutka, jakby jej w ogóle nie było.
Takie łyse kuleczki. Wszystkie bardzo ciemne, prawie czarne.


Pitkowa, co rusz lizała je – przyglądając się im z dumą.

Do maluchów chodziliśmy prawie codziennie.

„Gdzie wy tak chodzicie?” – pytała nas mama i dodawała:”Mam nadzieję, że nie niepokoicie maluchów!”

Nie niepokoiliśmy ich. Przyglądaliśmy się im tylko z daleka, wstrzymując nieomal oddech – zupełnie tak, jak gdybyśmy polowali na myszy…
Trudno jednak było ukryć tę radość życia.

Przybywszy na miejsce, któryś tam raz z rzędu, aby się jeszcze raz trochę maluchom poprzyglądać – nie zastaliśmy nikogo. Ani Pitkowej, ani jej dzieci.

Po wydeptanym przed jej legowiskiem wejściu, zrozumieliśmy, że musiał tu zadziałać człowiek!
Pitkowa była zmuszona wyszukać sobie drugie schronienie…


I, tak się zaczęło.
-Zmieniała i zmieniała swoje kryjówki. – Opadała z sił.


-„ Jakie śliczne kotki, jakie śliczne kotki! – Babciu zobacz!” – wrzeszczało, piszczącym głosem ludzkie dziecko – trzymając za szyję wykręcającego się (ze wszystkich sił jakie miał ) kociaka.


„Mogę się nim pobawić?” – „A, ja” – piszczało drugie, podobne do pierwszego, ludzkie dziecko.
„To mój kotek! Ja go wziąłem pierwszy, ty się baw żabami!”

„Nie chcę już żab!” – wrzeszczało drugie dziecko.

„Przestańcie się kłócić!” mówiła do nich babcia.
„Halinko, dla świętego spokoju, idż i weż sobie drugiego kota, tylko przestań mi tu wrzeszczeć!”
„Ostatni raz zabrałam was ze sobą na działkę!”

Pitkowa ukrywszy trzecie swe dziecko – próbowała odebrać resztę swoich maluchów; - bezskutecznie…

Zbliżał się wieczór. Ogródki pustoszały.

„No dobra, wracamy do domu. Przynajmniej raz byłyście grzeczne.”
Wyrzućcie te głupie koty, idziemy!” – mówiła babcia.

Tym razem – udało się.
Noc zapadała okrywając ciepłą, letnią ciemnością Pitkową, do której – z wielką czułością tuli ła się trójka małych kotków.



Krzywdzona, niepokojona wróciła do nas.
-Wcześnie, bardzo wcześnie rano – usłyszałem jak cichutko wskakiwała do naszego pokoju trzymając za kark swoje małe: raz i drugi…..?




- Jak zawsze, bo stało się to u nas tradycją, nasz pan wchodząc do ogrodu trzymał torbę, do której później wrzucał zebrane plony.

Kiedy przyszedł tym razem – trzymał swą torbę jakoś nienaturalnie….?
- Od razu to zauważyłem. – A kiedy otwierał drzwi od naszej altanki – trzęsły mu się ręce…

„Och, jakie szczęście! – wykrzyknął z uciechą, zauważywszy usadowioną w (już od dłuższego czasu pustym) kartonie – Pitkową, i to z dwójką małych kociąt.
-„A już myślałem, że będę zmuszony niańczyć to małe – i, wypowiadając te słowa, z delikatnością wyciągnął z torby : identycznego do obu małych w kartonie – kotka!

-„Masz” , układając go przy braciach, mówił do Pitkowej.
„Żebyś wiedziała jaki jestem szczęśliwy. Zguba się odnalazła, a była tak daleko!”
„To cud, że z powrotem trafił do ciebie!”


Pan czekał w mieście na autobus. Przy budce, za koszem na śmieci dochodził go cienki głosik – miauczenie.
Zaniepokoił się.
„Ach, to ten kot” – powiedziała jakaś pani z grupki oczekujących na autobus osób.
„Jaki kot?” zapytał nasz pan.
„Ach, taka dziewczynka chciała go przemycić do domu, ale jej babcia zauważyła to w porę” dodała „ i wyrzuciła kota tam – na trawnik.
„Jeszcze mi tego brakowało” – była oburzona.
„Ale to było” – ciągnęła dalej pani z przystanku „dwa dni temu! – aż dziw, że takie gnojstwo przeżyło!”



Było mi gorąco i zimno; zimno i gorąco. W oczach migotały błyski i ogarniał mrok. Miałem drgawki, duszności. Zwijałem się w kulkę.
Nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
Moje oczy i wargi zalegała żółta piana…
Czułem jakbym się oddalał; - przez moment – opadałem? - Nie wiem…


Obudziłem się. Byłem bardzo słaby. W uszach – jeszcze – mi szumiało…
Przeraźliwie słaby.

Wydawało mi się, że na nowo się rodzę, że nigdy wcześniej mnie nie było, że niczego wcześniej nie przeżywałem!
Byłem tu i byłem i byłem… - Tak jest.

Pan podawał mi lekarstwa – przyjmowałem je bez sprzeciwu… - bez sprzeciwu….


Mijał czas…

Zrozumiałem, że znalazłem się w świecie ludzi.

Z nad ‘nami’, z pod ‘nami’, z jednej i z drugiej strony – dochodziły nas głosy.

Słyszałem je wyrażnie.

Kiedy mogłem już wstać i chodzić zwiedziłem tę, ludzką „kryjówkę”.

Z okien widać było trawnik i drzewa, o wiele mniejsze, aniżeli te, które wcześniej poznałem.

Ptaki przelatywały, siadały na drzewach, prawie nie chodziły po ziemi…
Mieszkały na dachach tych domostw, tych – w którym, jednym z nich – zapewne zamieszkałem.

Przez szyby okna widziałem wciąż to samo. Małe psy, niczym muchy, biegały u boku ludzi ciut od nich większych.
Tylko niebo – wydawało mi się być niezmienione. Słońce – też, lecz o wiele krócej ‘patrzyło’ w naszą stronę!

„Co się tak zamyśliłeś?” – zapytał mnie pan, wślizgując swoją dłoń w moją czuprynkę.
„Nudzisz się z nami, chciałbyś wrócić do swoich?”
- „Widzisz, trafiłeś do mojego szpitala, tam gdzie się leczy chorych”
„Musiałem cię zabrać. Byłeś struty – leżałeś nieprzytomny na ścieżce…”

W środku pokoju stało łóżko. Pan zmieniał (codziennie) pościel.
W łóżku tym leżała żona pana. Prawie nie wstawała.
Pan rozmawiał z nią. Pokazywał jej różne rzeczy, mnie też pokazał.

Była dziwna. Nic nie mówiła.
Kiedy zasypiała, pan zabierał mnie do kuchni; - tam, dawał mi smakołyki. Rzucał mi piłeczki rozmawiał ze mną.

Był przeraźliwie smutny… Ludzie byli smutni…

Nie znałem wielu ludzi – zaczynałem przecież dopiero moje życie.

Pan wychodził z domu na klatkę schodową i słyszałem jak schodził, coraz niżej i niżej, aż przestawałem go słyszeć…

Ja, nie próbowałem wyjść za nim, bałem się. – Zostawałem wtedy sam z nową panią.

Biegałem w tą i z powrotem; - patrzyłem przez okno i czekałem z niecierpliwością na pana.

Wyczuwałem, że pani również na niego czeka.

-Cieszyła się kiedy wracał do domu. Do nas.

Ja, czułem się coraz lepiej, a ona, ona – coraz gorzej …i , przyszedł czas, kiedy pan spędził przy jej łóżku cały dzień, całe dwa dni, cały – tydzień…

-Oboje nic nie jedli, oboje milczeli, aż – przestali żyć.

Byłem sam. Zamknięty, przestraszony.
Czekałem i czekałem, nikt się nie ruszał.
Byłem głodny, spragniony.

Zacząłem ‘wyć’, drapać, rzucać się o drzwi, o meble.
Okropny zapach roznosił się po całym mieszkaniu.

I, wtedy, kiedy już całkiem straciłem nadzieję na cokolwiek – drzwi wejściowe, z trzaskiem, się ‘zapadły’ i do domu weszli jacyś obcy ludzie.

W pierwszej chwili znieruchomiałem, lecz szybko się opanowałem i czmychnąłem …co sił w nogach …w dół, w dół, w dół – tam, dokąd mój pan schodził, dokąd szedł na spotkanie z ‘życiem’.

Ukryłem się w piwnicy i długo jeszcze słyszałem jak kilku z tych ‘przybyłych do nas ludzi’ – chodzi po niej i szuka mnie.

Siedziałem cichutko, jak najciszej umiałem.
Sparaliżowany strachem - przesiedziałem w tej piwnicy sporo czasu.
Aż do chwili, kiedy doszedł mych uszu drzwięk przypominający miauczenie kota.

Ocknąłem się wtedy. Nie mogłem uwierzyć; - jest więc tutaj jeszcze jeden kot?

Z wolna wydostałem się ze skrzyni, w której byłem ukryty.
Wypadłem na korytarz i ujrzałem najprawdziwszego – KOTA!

Byłem taki szczęśliwy. Podszedłem do niego – tak to był kot! – przyjaciel.
- Gdyby nie on, chyba bym już z tej skrzyni nie wyszedł…


Świat z wysokości piwnicznego okna okazał się być większy.
Trawa wyższa, a drzewa – normalnej wysokości.

Kot – był niewątpliwie – dziewczyną.
Szarotka, bo tak ją nazwałem, wyciągała mnie na nocne przechadzki.

Wkrótce poznałem całą dzielnicę, w której – mój pan ‘przecież’ mieszkał.

Poznałem śmietniki – te, których ludzie nie domykali.
Nauczyłem się wyszukiwać w nich jedzenie dla siebie. Byłem wciąż głodny, smakowało więc mi prawie wszystko, wszystko co podsuwała mi Szarotka.
I, miałem to szczęście, że już w pierwszą noc naszego zapoznania – rozszalała się na dworzu porządna burza.


Wyślizgnęliśmy się oboje, aby się napić; - byłem taki spragniony, chyba nigdy w życiu jeszcze tak bardzo nie chciało mi się pić.

„Wiesz, tu się pije, kiedy na dworzu pada” – szepnęła mi do ucha Szarotka.

Nie zawsze omijało mnie ‘szczęście’; - o ile można tu mówić o szczęściu.

Choć rozlegały się z zewsząd stukania młotkiem, całą noc – ‘przegoniliśmy’ wyszukując pod oknami wyrzucony dla ptaków suchy chleb.

„Stukali – stukali” – myślałem..
Ludzie robili wiele hałasu. Przyzwyczaiłem się do tego.

Po obchodzie wróciliśmy do naszego, piwnicznego okna.
Było zabite deskami!

-Obeszliśmy pozostałe okna naszego bloku i nie zastaliśmy ani jednego, które nie byłoby zabite.
Przeciąg – nawiewał z piwnicy zapach gazu…
Mieliśmy szczęście!
Nie śmiałem nawet myśleć – o tych kotach, które na tę noc pozostały w piwnicy.

W innych blokach, jak się później dowiedziałem – akcja „GAZ” również miała miejsce.
Nie pozostało nam nic innego jak szukać sobie schronienia pod samochodami.

Czatowaliśmy na, dopiero co zaparkowane samochody. Emanowało z nich ciepło. Ciepło, którego coraz bardziej nam brakowało.

Teraz było nas troje: ja, Szarotka i kotka z drugiego bloku, której ludzie zabili wejście do piwnicy gdzie trzymała swoje dwa małe kociątka.

I znów usłyszałem stuk.

Tępy, metaliczny – szelest łopaty wbijanej w ziemię.
Znałem ten dźwięk. Na działkach często ludzie kopali ziemię.

Oszczędzałem ciepło. Starałem się nie ruszać – aż do wieczora – pory żeru.

Znaleźliśmy sobie stary samochód. Tkwił tu już od dawna; - było pod nim zimno, ale bezpiecznie.

Wieczorem powędrowaliśmy w kierunku, z którego dochodziły stuki łopaty.

Widok mnie zaskoczył.

Nasadzona na czterech nogach, niedaleko od naszego, piwnicznego okna, pod naszym drzewem – stała buda!

Dwa wejścia zapewniały, iż buda, z całą pewnością, przeznaczona była dla nas – kotów.

Ucieszyłem się. Weszliśmy do środka. Czysto, sucho. Na dnie budy leżały kocyki. Tak, to na pewno dla nas!

Buda przypominała do złudzenia karton. Karton, w którym mieszkaliśmy w naszym domku na działce.

-Więc, te sny, które mi się ostatnio tak często śniły – były: wspomnieniami z mojego, poprzedniego życia?

Pokręciliśmy się jeszcze prze parę chwil w środku budy i na zewnątrz niej.

Uradowani, ,pobiegliśmy po kotkę, naszą nową koleżankę, i – w trójkę – powróciliśmy do budy, naszego, nowego, zupełnie ‘naszego’ mieszkania!

-Nie trzeba było długo czekać, aby się przekonać, że ludzie, którzy nam postawili budę, nie byli tymi samymi ludżmi, którzy zabijali okienka od piwnic, puszczali gaz itp…

Nie musieliśmy długo czekać, o nie!

Dowody świadczące wręcz o wrogości tych ostatnich – nadchodziły z dnia, na dzień!


Siedzieliśmy w naszej budzie i nie opuszczaliśmy jej na krok.
Pełniliśmy dyżury, aby zawsze ktoś z nas w niej pozostawał.
Nasza nowa przyjaciółka wychodziła o wiele częściej od nas.
Chodziła – tam, pod drugi blok, gdzie ‘żli’ ludzie uwięzili jej dzieci.

-Wciąż miała nadzieję…

Mijał właśnie trzeci dzień.
Zbliżając się do okna (do wejścia prowadzącego do jej małych) zauważyła, że deska była uchylona. Przyspieszyła kroku.
Z sercem w gardle – zeskoczyła i znikła.

Niepokojąc się jej przedłużającą nieobecnością poszedłem jej szukać.

Ktoś musiał tuż po jej wejściu do piwnicy zakryć wejście blachą.
Próbowałem dostać się do środka – bezskutecznie!

Po zapadnięciu zmierzchu – wróciłem pod okno jeszcze raz.

Ktoś zabijał je właśnie gwożdziami…


Wróciłem do naszej budki i posłałem Szarotkę, „może tobie uda się coś wymyślić?”- powiedziałem po cichu kiedy wychodziła.

Czekałem.

WRÓCIŁA, TAK WRÓCIŁA – SAMA.
Przemarznięta i wystraszona.
Kiedy zbliżyła się do mnie poczułem zapach gazu…

Nasz byt był niepewny. W ludziach tkwi za dużo nienawiści/egoizmu.

Nie wiem czy dobrze czynimy pozostając tu?

Ostatnie liście spadały z drzew, z naszego drzewa…

W górze, z bloku, na blok przelatywały białe, duże ptaki. Wzbijały się i opadały – w o l n e!

Wolne! – „Wiesz, mieszkałem kiedyś na działkach, mieszkałem kiedyś u babci” – dodałem…

-Łomot spadających na dach naszej budy kamieni przerwał mi opowiadanie.
Tuląc się do Szarotki, głęboko w rogu budy, podskakiwałem, podskakiwaliśmy – przy każdym uderzeniu…

O nasz los biły się dwie kategorie ludzi:
Tych, którzy, w pośpiechu, jakby kryjąc się – dbali o nasze kocyki, przynosili nam jedzenie, wymieniali wodę na świeżą…
I tych, którzy, jak ci dziś – w nocy, w poczuciu wyższego celu sypali na budki brudy, truli gazem …



…a ja – tak bardzo wierzyłem, że nasza buda jest bezpieczna…

To już nie była nasza buda, nie mogła nią być…


Wyprowadziliśmy się. Powróciliśmy pod nasz stary samochód.

Pani, która nami się opiekowała – przychodziła do budki.
W dalszym ciągu wymieniała kocyki, zmieniała wodę…
Wiedzieliśmy o niej, czekaliśmy na nią…

rozpoznawaliśmy jej kroki o wiele wcześniej, aniżeli się pojawiała – tam, w oddali, na trawniku wiodącym do budy.

Czekając na jej zawołania przygotowywaliśmy się do biegu w jej kierunku, ku niej…


„I jak? – Zabawimy się w polowanie?” – huczały głosy.
Jak gęsty deszcz padał na nas grad kamieni.

Trzeba było uciekać, kryć się, nie dać się ‘ nacelować’.


Było strasznie.

Ale kiedy pani nasza przychodziła do nas, zapominałem o wszystkim. Starałem się jak mogłem dać jej odczuć, że wszystko jest dobrze.

-Łasiliśmy się, zadzierając przy niej ogony – wysoko do góry; zdarzało (mi) się nawet próbować bawić się leżącym blisko budki hm… - kamieniem…

-Byłem wdzięczny, świadomy jej poświęcenia, poświęcenia człowieka, który niósł nam pomoc.


Pani przychodziła regularnie; - nam, coraz trudniej było się do niej ‘ przebić.


Tęskniłem do naszych pól, naszych ogrodów…
Zgarbiony snułem plany na przyszłość. Snułem plany o powrocie…

-Uderzenie kamieniem przywróciło mnie do rzeczywistości. Poczułem silny ból w tylnej łapie.

To znowu ci sami żli ludzie atakowali nas i to w biały dzień!


Gardłowy krzyk Szarotki, w ułamku sekundy ściągnął mój wzrok na nią!

Odrzucona w tył, leżała na boku. Z pod przymkniętej powieki wyciekała jasna krew.


Należało już z tym skończyć.

Czekałem na nadejście zmroku.

Chwila ‘odejścia’ – nadchodziła…

Aby wymarsz nie był tak ponury, zachęciłem Szarotkę do drogi uderzając ją w kark moją głową.

Przebiegając pod samochodami, od jednego do drugiego oddalaliśmy się, coraz to dalej i dalej od naszego – starego schronienia.

Przebiegliśmy na drugie osiedle.
Przefiltrowaliśmy się wzdłuż starych domów śródmieścia.
Otwarte tam na oścież okna piwniczne dawały okazję do korzystania z postojów. – Okazję na odzyskiwanie sił; - i, nie tylko!
- Na: naradzanie się….. też.


Skok przez miasto w jeden dzień wydawał się niemożliwym do wykonania.
Należało znaleźć takie miejsce, które pozwoliłoby nam na przeczekanie ‘dnia’.


Kolejne okno, do którego dobiegaliśmy wydało się najbardziej odpowiednie.
Okryte z jednej strony niedużym stożkiem z nałożonych na siebie cegieł zapewniało większe bezpieczeństwo.

Dzień dopiero wschodził. Z rynny – tuż obok nas – dochodziło chrobotanie.

Przysłuchiwaliśmy się. Zbliżając się stanąłem na leżącą na ziemi gałązkę. Chwilę ciszy przerwał przeraźliwy pisk.
- Błagający pisk!
- Głos ptaka. – Uwięzionego ptaka w rynnie.
Musiał tam wpaść. Nie miał jak wyjść.


‘Czułem’ jak wstrzymuje oddech, by lepiej słyszeć każdy dźwięk dochodzący go z zewnątrz rynny.
Każdy, najdrobniejszy szelest – pobudzał go do wołania o pomoc.
Trzepotał, piszczał; - piszczał i trzepotał!!!

- Minął dzień. Żaden z przechodniów nie przystanął. Żaden, nie zwrócił na wołanie ptaka najmniejszej uwagi.

Zapadała noc… Oddalaliśmy się – coraz bardziej – od owej rynny.

Byliśmy już daleko, dochodziliśmy do łuku, który prowadzi na teren działek, moich działek, a w moich uszach wciąż rozbrzmiewał trzepot ptasich skrzydeł…

Ptak, zwierzę, na które mogłem polować. Ptak, zwierzę, które było z wszystkich, znanych mi zwierząt – zwierzęciem najbardziej wolnym,
któremu zawsze zazdrościłem, skrycie zazdrościłem, był teraz tam – uwięziony, bezsilny; - był teraz tam – sam…………….

- U mego boku biegła Szarotka. Z jej oka wciąż jeszcze sączyła się krew, krew z łzami…

Jeszcze trochę, jeszcze trochę…


‘Trzepot skrzydeł’ zakłócał obraz ‘dżwiękowy’ okolicy – w którą właśnie wkraczaliśmy.
Obraz – był mi znajomy.

Jezdnia! woda stała wzdłuż jezdni?
Było już blisko.

Lustro wody sięgało wysoko, prawie równo z jezdnią; Widok ten zaskoczył mnie.
Byłem jednak zbyt przejęty bliskością miejsca, do którego się zbliżaliśmy; - miejsca,
które dobrze znałem, miejsca, w którym po raz pierwszy zobaczyłem dzień.

Przeraźliwy ziąb zerwał mnie ze snu. Ból w łapie dawał się we znaki.
Wciśnięta we mnie Szarotka jeszcze spała.

Białe, leciutkie, puszyste płatki śniegu opadały z nieba. Wiatr powiewał nimi we wszystkie strony.

Dziwny błysk – dochodzący jakby z ziemi przykuł moją uwagę.
Wstałem i nachylając się jąłem się rozglądać w koło.

Jeszcze nie było zupełnie jasno.

Ziemię – całą – ogród, jezdnię i daleko hen – zalegała jedna, wielka : w o d a.

 Miejscami wystawały dachy domów, korony drzew – ciemne…

Wiejący zimny wiatr nawiewał kolejne płatki śniegu, szerokie - jeden po drugim zatapiając je w tej, wielkiej wodzie…. – je, i moje nadzieje wraz z nimi…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz