D J A P Y
Piszę w babcinych, znalezionych w szufladzie starej komody okularach. Moje gdzieś zapodziałam. Może zgubiłam na poczcie, może zostawiłam w sklepie ? – Coraz bardziej ślepnę…
Spieszyłam się, żeby Djapy (nasz pies) nie przeziębił się…
Stał jak zwykle przed sklepem, zaczepiony do druta i niecierpliwie szczekał. Chciał abym wróciła.
Ostatnie dni były zimne i Djapy nosił już owinięty wokół szyi swój czarno-szary w paski zimowy sweterek. Wzbudzał wokół siebie zdziwienie, a nawet prowokował swoim wyglądem co niektórych do wypowiadania na głos sarkastycznych uwag, na które ja – z reguły nie odpowiadałam nic, no chyba, że godziły mnie prosto w serce.
Zaczęłam pisać, ale nie wiem, czy będę mogła – tak od razu, bez przerw. Rana jest zbyt świeża.
I znów wszystko odbyło się za szybko.
Djapy spał do siódmej. Sani, moja córka wstała, zrobiła sobie śniadanie, wypuściła Djapa na korytarz.
Wyszła do szkoły. A, ja – przygotowałam śniadanie dla zwierzaków i truchtem wyleciałam z psem pod dom – siusiu i z powrotem. Mniej szybko, normalnie.
Djapy zjadł śniadanie w towarzystwie kotów domowych.
Denerwował się, kiedy słyszał, że kładę talerze na podłogę. Z niecierpliwością czekał na: otwarcie drzwi (zaproszenie na śniadanie).
Wpadał do kuchni w towarzystwie Mimruchy i bliźniaczek (naszych domowych kotów) .
Po chwili słychać było jedne, wielkie mlaskanie. – Przyjemny dźwięk dla ucha.
Rokowała się spokojna zima, bez przepraw…
Moja rytualna kawa i kopa: sprzątanie, ścielenie łóżek – do jedenastej…
O jedenastej zmiana wart. Djapy i jego świta szli do pokoju Sandry, a działkowicze (3 koty, które na zimę przetrzymywaliśmy u nas w domu) -> na śniadanie!
Tak się do siebie (te domowe z działkowymi) przyzwyczaiły, że kiedy wychodziłam, około dwunastej po zakupy mogłam je bez obawy jedne z drugimi pozostawić razem. Polubiły nawet Djapa.
Tego dnia poszliśmy do biblioteki. To piękny spacer!
Z ochotą wracaliśmy na obiad.
W korytarzu tak zwierzaki do siebie lgnęły, że musiałam Tiziska (jednego z trójki kotów ogrodowych) odepchnąć od pyska Djapa – niemal wchodził mu na głowę..
Działkowicze do siebie, a domowa zgraja niech biega po mieszkaniu – teraz ich kolei!
Malucha (jedna z bliźniaczek) w ten dzień kichała. – Szkoda, że nie mogłam utrwalić obrazu na kliszy, pomyślałam sobie, widząc Djapa- matkę, jak wylizywał smarki z noska zakatarzonej Kamikadze. Przyglądał jej się z trwogą martwiąc się o jej zdrowie…. Tak, tak było….
Suty obiad i popołudniowa drzemka, aż do dzwonka u domofonu, aż do ‘pojawienia się’ Sani z tornistrem.
Właśnie: z tornistrem!
Trzeba było przecież zbadać jego zawartość. Wywąchać – „może coś dobrego zostało w nim jeszcze do zjedzenia?”
Mijało popołudnie. Raz jeszcze wyprowadziłam Djapa przed dom.
Drin, drin. – To koleżanka Sani, Karolinka. Dzwoniła, aby zapytać czy Sani nie wyszłaby na wieczorny spacer z psami.
Porządkowałam pokoik – kiedy, przez uchylone okno – docierały do mnie krzyki i śmiech dziewczyn. Wracały ze spaceru.
Nie zdążyłam się obrócić, a już stali za drzwiami – radośni i żwawi jak rybki.
Oj, Djapy – jadłeś przed wyjściem. Nie domagaj się.
„Sani, daj mu mleka! – bo uszy puchną od tego ujadania!”
●
„Wymiotuje, wymiotuje. Ubieraj się i leć z nim na dwór”
„Znowu mi wypaskudzi pokój. No idż!”
Dzwonek domofonu. „No,co?
„Mamo, on się kręci i nie może zwymiotować. Chodż”.
„Oj, to wy przyjdźcie tu na górę.”
„Nie, pochodzę jeszcze z nim.”
Tak długo nie wracają. Ubieram się byle jak. Napełniam butelkę z ciepłą, słoną wodą. Zchodzę.
Razem przechodzimy na drugą stronę ulicy. Próbuję Djapiemu wlać wodę do pyska.
„Sani, trzymaj go lepiej. Ja mam dosyć. Zawsze to samo. No trzymaj.”
Wylało mi się wszystko na trawę.
„Ale, co to, on chyba puchnie! – Zobacz!
„Może mi się tylko wydaje.” „Ma wysadzone boki!? – A może tak zawsze miał?”
„Żle widzę. Nie wiem. Nie chę wiedzieć.”
„No, pomóż mi! – Ja nie wiem”.
„Mamo, jedżmy do lekarza!”
„Do, którego? – Nasz jest na urlopie.”
„Jest sobota. Dziewiąta wieczór….”
21.00 do 10.30 rano
Sani pobiegła po klucze od samochodu i dokumenty z pieniędzmi. Ja stałam z Djapim przy wozie i z przerażeniem, po każdym zażaleniu Djapa, nerwowo masowałam mu klatkę piersiową, która rzeczywiście wydawała się naprężać.
Setki złych myśli przychodziło mi do głowy.
Pamiętałam powroty z lecznicy – z agonizującym zwierzakiem na rękach…
Bałam się. Wierzyłam tylko jednemu lekarzowi, niestety był nie osiągalny!
Nawet kiedy chodzi o ludzkie życie brakuje odwagi, by wołać o pomoc. A – pies! – Cóż – pies?...
Pojechaliśmy w jedno, potem w drugie miejsce – nikogo.
Nikogo. W końcu znalazłyśmy się pod ochronką. Z wrażenia zaparkowałam daleko od wejścia.
Podeszliśmy z Djapim pod bramę. Było ciemno, ale paliło się światło w baraku.
Uderzałam w pręty bramy. Wołałyśmy.
Jakiś mały człowiek w końcu wyszedł oznajmiając nam, że lepiej byłoby pojechać na Ostrawicką.
Ostrawicka? - Nie, nie. Mamo, nie!
„To co dalej?”
Moja stopa nacisnęła na pedał gazu. Jechałam szybko przyspieszając – bieg spraw ku przepaści…
Podświadomie czułam, że czynię żle. – Że rezygnuję z walki o życie – o życie naszego psa.
Znajomy budynek pogotowia, wywołujący strach - ukazał się przed nami.
I tu, nie było nikogo.
Teraz wiem – trzeba było nam odejść. Trzeba było nam odejść.
Po chwili stania zamiast dźwięku otwieranych drzwi usłyszeliśmy, dochodzący z górnego piętra ironiczny głos mówiący : „zamiast walić w szybę – dzwoni się!”
Sala była pusta. Dwa stoły, wciąż te same – jakie pamiętałyśmy – okryte blachą, lodowatą blachą.
W kącie, na i pod stołem dużo jednorazowych strzykawek, porozrzucanych byle jak – wymieszanych z szerokimi rolkami ligniny….
„Panie doktorze, coś się stało…
Nie wiem, nie wiem co. Czy mógłby pan zbadać?
Jest wzdęty, może trzeba operacji? - ….Ale on jest taki chudy….Może się niepotrzebnie martwię….
Może płukanie żołądka…. Może rurka, żeby opuchlizna zeszła???? … Nie wiem….”
Nawet nie skończyłam tych moich oderwanych wypowiedzi, a Djapy dochodząc do miejsca gdzie stało biurko – był już po dwóch wkłutych na szybcika – zastrzykach!!!
„Jakie to zastrzyki? Co pan robi? Bez badania?”
„Co, lepiej pani wie!” – „To niech pani idzie!”
„Ale, po co pan mu je dał?”….
Niech pani nie gada i z nim wychodzi na dwór. Nie chę , aby mi tu wymiotował!!!
Mówiąc to. Wyciągnął termometr, który wsadził mu tuż „po zastrzykach” kiedy zadawałam mu te wszystkie pytania….
Przed lecznicą.
Parę kroków w jedną potem w drugą stronę.
„Wracamy. Powiedz, żeby przyszedł zobaczyć!”
„Chodż”
„No co tam? – Mówiłem, żeby pani została z nim na dworzu! „
„Tak, ale jest zimno. – Ja sprzątnę, jeśli nabrudzi. Może lepiej rurka?” – dodałam pospiesznie…
Mówiłam o tej rurce, czując, że to jedyna pomoc. Musiał coś zjeść na spacerze.
Przetrzyma dzisiejszą noc i niedzielę, a w poniedziałek pójdę do mojego lekarza. On mu pomoże. Na pewno pomoże.
●
Leżał wyciągnięty na blasze.
„Niech pani wyciągnie mu język” – przywoływał mnie lekarz do rzeczywistości.
Ogarnęła mnie pustka. Brak reakcji, rozumowania….
Z wbitej w brzuch igły uchodziło – powietrze/ maż ????
I poszło – jak z automatu.
Nie spiesząc się (teraz) wcale – lekarz wciągał w strzykawkę płyn i wypuszczał go w miskę.
Wpuszczał i wypuszczał – paskudząc brzuch Djapa.
Nie bacząc na igłę, która wystawała raz więcej, raz mniej – przy tych operacjach.
Stałam odrętwiała, rezygnując z rozmowy.
„Rentgen, zrobić rentgen – Nie , to już nic, już koniec, już nic…….”
Widząc moje zrezygnowanie, ten – niby lekarz, zapomniał o przekładaniu płynu z napełnionej już strzykawki w miskę, i – opróżniał teraz jej zawartość z powrotem w pochwę brzucha.
Wciągał na wpół, wypróżniał i na wpół napełnioną strzykawkę na nowo wbijał w zupełnie mokry już brzuch psa wciskając przy tym jej zawartość ponownie w żołądek, czy też pochwę brzuszną? – byle jak. – W tę i z powrotem.
Po chwili, widząc kałużę w jakiej Japy leżał sięgnął po rurkę i polewając jej koniec parafiną wprowadził w zimne usta.
„Niech pani zobaczy, weszła do końca „ – wykrzykiwał z wielkim ożywieniem, niemalże zadowoleniem…
Kiedy, na koniec wypisywał rachunek miał na twarzy ten sam uśmiech zadowolenia.
Kolejny pacjent czekał na jego pomoc. Nie czekając aż wyjdziemy doskoczył do aparatu telefonicznego – „Tak, to lecznica się kłania, będzie potrzebna taksówka! Nie, do małego psa! – Czysty? – Pani z córką przyjedzie?”…
Nie byłam w stanie Djapa udźwignąć. Wróciłam.
„Mógłby mi pan pomóc ułożyć go na moich ramionach?”
Capnął go w pół” – wyrażnie zdenerwowany.
Tył i głowa zwisały lużno po obu stronach jego rąk.
Całe ciało balansowało, jak wahadło, unosząc się i gwałtownie opadając… - Biedny Djapy.
„Mamusiu, on mu dał narkozę? „
„Po co? – Przecież bronił się przed zrobieniem operacji. Mówił, że to nie konieczne, bo jest za słaby”.
„To po co narkoza? – Żeby go nie pogryzł?”
W końcu znalazłyśmy się z powrotem w domu.
●
Żegnać, pożegnać cię, aby dać ci życie – w pamięci…. D J A P Y….
- byłeś o wiele więcej – niż to rozumiałam….
Energia uchodziła z Twojego ciała – z minuty na minutę. Słabłeś, słabłeś….
Około trzeciej w nocy dźwignąłeś się i obijając o ściany krążyłeś po domu cicho łkając.
Sądziłam, że przebudzasz się z narkozy….
Rano ujrzałam Cię – leżącego w przejściu – pod drzwiami do łazienki, z głową wykręconą w bok, w kierunku przeciwnym do ułożonych łap.
Słysząc, że do Ciebie podchodzę – próbowałeś unieść głowę….
„- Sani, choć szybko! Przeniesiemy Djapa do pokoju!”
- Podłożyłyśmy Ci pod boki poduszki. Zdawało się, że jest Ci lepiej kiedy leżysz na brzuchu….
Twój brzuch był twardy i jakby utrzymany na silnej siatce sztywniejących żył.
To był koniec.
„Uściśnij mu łapę, zwróciłam się do Sani”.
Pod opuszkami moich palców mnóstwo sztywniejących, drobnych pręcików uderzało mnie lekkimi drganiami, które nimi potrząsały: „ do widzenia, do widzenia Wam „
Próżność, duma, szpan – czymże są wobec uczucia psa.
Jego miłość wymagała – parę chwil….
Djapi – odebrałam Ci wolność, w zamian otrzymałeś od nas życie, tak, jedno życie – oczekiwania…..
●
- Kiedy prałam, układałam plan dnia, kiedy sprzątałam i układałam kolejność zajęć,
kiedy drzemałam i śniłam o lepszym, kiedy brałam prysznic - TY –WIEDZIAŁEŚ, ŻE W Y J D Z I E M Y….
Ani przez chwilę nie przestawałeś mi towarzyszyć, w każdym moim oddechu, ruchu, radości, łzach….
Kiedy w domu pozostawałeś sam, pierwszy – rozpoznawałeś nasze zmierzające ku Tobie kroki.
NAWET, nauczyłeś się rozpoznawać nasze żarty.
BYŁEŚ…..
- Ja, też Cię obserwowałam. Nie tak jak powinnam była to czynić.
Wiem, że kochałeś kiedy się kąpaliśmy w łazience. – Wiedziałeś wtedy, że nie szybko wyjdziemy bez ciebie z domu….
Kładłeś się wygodnie na swoim posłaniu, daleko od drzwi wejściowych i usypiałeś.
Widziałam jak poruszasz powiekami, machasz łapkami – jakbyś gdzieś biegł; a, nawet, jak uśmiechasz się przez sen….
- Potrafiłeś wszystko przebaczyć, - najokrutniejsze skarcenia…..
Wiesz?
- Tak naprawdę, zanim Cię poznałam, wydaje mi się (dziś), że widziałam Cię – wcześniej….
Był początek wiosny, a może już wiosna?
Jechałam na działkę zobaczyć jak wygląda nasza altana.
Przechodziłam obok długiego, rozerwanego pośrodku wielką, wciąż rozwartą na oścież bramą.
Duża, kwadratowa posiadłość, na której stał rozwalający się budynek z czerwonej cegły. W tej okolicy wszystkie budynki wyglądały podobnie.
Miękka ziemia wchłaniała zbyt duży dla niej ciężar.
Od bramki do drzwi wejściowych owej posiadłości wiodła szeroka droga, przy której stało parę niefachowo pozbijanych ze starych desek psich bud.
Ty, choć miałeś zapewne już kilka tygodni – wyrastałeś z tej alejki – chudym, wyciągniętym w górę ciałkiem i kiedy tylko dochodził Cię odgłos ludzkich kroków podbiegałeś bliżej, aby przyjrzeć się ŚWIATU.
Wakacje tego lata spędzałam z Sani na działce. Domek był mały, brakowało krat w oknach, ale ogród był już otoczony drucianą siatką.
Twój przyszły Pan nic o Tobie jeszcze nie wiedział, ani ja, ani Sani.
Dni ciepłe uchodziły, wraz z małymi radościami spędzania lata na działce.
Koleżanki Sandry odjeżdżały z babciami i dziadkami z działek. Byłam chyba jedyną matką, która wtłaczała swoje młode jeszcze życie w grządki pietruszki i marchewki.
Przyszedł i na nas czas. Ostatnia koleżanka właśnie wyjeżdżała – kiedy pojawiłeś się u boku rozradowanej Sani.
„Nie, nie psa to my nie będziemy mieli. Mamy już kota, to wystarczy.”
Na drugi dzień, kiedy przyjechałyśmy po resztę rzeczy, jakiś pan ukazał się nam na naszej alejce. – Wykrzykiwał coś. Ty, stałeś u jego boku.
Tak naprawdę nie mieliśmy rodziny.
Teściowie nie wysilali się, aby zrozumieć naszą Mami, a Mami (nasza babcia) uważała rodzinę męża za nie wartą uniżenia. Pozostawała sama, kusząc mnie często do podrzucania córki – tak dla rozweselenia, dla normalności.
Takie tam sobie ludzkie układy na szachownicy uczuć, ludzkich uczuć – bo w psim życiu, dzięki Tobie (poznawałam je przez cały czas bycia z Tobą) było tylko jedno pole : białe – nieskalane…
- „Wybuduję mu budę” – dosłyszałam zbliżając się do pana, z którym stałeś.
‘Postawię pani kawę, niech pani go weżmie. Przez całe wakacje obserwuję go, przynoszę mu nawet tłuste zupy” – ciągnął dalej nieznajomy.
„To dobry pies. Nie będziecie żałowały. A zimą, kiedy spadnie śnieg – nie raz, pociągnie pani córkę na sankach!”
Po tych słowach, otwierając Twój pysk, ciągnął dalej:
„Niech pani się przyjrzy, ma jeszcze mleczaki, to młody pies, doda pani szczęścia do życia.”
I ciszej, „Ja, niestety nie mogę go wziąć, moja żona nie cierpi psów…”
Myśli kłębiły mi się w głowie, ale decyzja zapadła – będziesz z nami na złe i dobre!!!
- Jak w gęstej mgle, chwilą błyskawicy – ujrzałam wymalowaną na olejno, drewnianą kuchenną podłogę, a na niej ustawiane przez moją mamę : dwa spodki mleka, w którym unosiły się pokrojone w kostkę kawałki chleba.
Zlizywałam to mleko i wyjadałam chleb, ciesząc się, że chwilę tę dzieli ze mną mały, biały piesek. Wymienialiśmy spojrzenia, wymienialiśmy zadowolenie…. Byłam mała, on był mały.
Na tę chwilę – był moim bratem, moją siostrą, moim rodzeństwem, którego nie miałam….
Moja córka była jedynaczką, tak – weżmiemy go – postanowiłam.
Należało przygotować przyjęcie. Djapy, skakałeś z zadowolenia widząc nasze, czynione dla Ciebie przygotowania.
W gruncie rzeczy, byłeś dziki, bardzo dziki i z pewnością nie przypuszczałeś, że knujemy (za Twoimi plecami) porwanie Ciebie – z tego miejsca, które dla Ciebie było : latem.
Prawdopodobnie urodziłeś się na wyspie, w miejscu gdzie wydawało mi się Ciebie widzieć.
Nie obce były Ci poranne, ani wieczorne mgły, otulające ziemię po horyzont.
Rano przebudzały Cię drapania pazurów wron chodzących po dachach domków, a kiedy miałeś złe sny, zrywały Cię zeń gwizdy przejeżdżających w oddali pociągów.
W dni upalne chodziłeś, zanurzając się w wodach Odry, blisko jej brzegu, w miejscach, w których łapy Twoje sięgały jeszcze dna rzeki.
Od chwili kiedy zostałeś nam przedstawiony przez pana nieznajomego nie schodziłeś z naszej uwagi.
Jeździliśmy na działkę dla Ciebie. Wyszukiwaliśmy Cię wśród liści i gałęzi. Byłeś taki ‘pchłochliwy’.
Zauważyć można było, że mimo szczenięcego wieku miałeś bardzo dobrze ułożone życie.
- Aż dziw!
-Chodziłeś swoimi ścieżkami i dni Twoje były bardzo urozmaicone.
Mogłeś zaimponować!
Dzień był jeszcze długi.
Otwierałeś oczy w nadchodzącej jasności dnia, wraz z cykaniem świerszczy.
Chodziłeś na polowania. Jak każde dzikie zwierzę – byłeś samowystarczalny.
- Na chwilę lata – samowystarczalny!
Doskonały słuch pozwalał Ci wyszukiwać i łapać myszy, nornice, którymi się żywiłeś.
Byłeś jedynym psem na tym obszarze działek.
W chwilach grozy, kiedy nad Twoją głową grzmiała burza, kryłeś się wraz z kotami za altankami najmniej odwiedzanych działek.
Kotów było niewiele i jak się okazało chętnie dzieliły z Tobą momenty wyczekiwania…
Kryty liśćmi krzewów, czy drzew owocowych czekałeś na powrót słońca.
Czasami, przegoniony przez przybyłe tu na rekreację psy pańskie, czekałeś na zmierzch, czas kiedy ich bezsensowne ujadania wraz z klaśnięciem drzwiczek od samochodu ustaną.
Byłam świadkiem, pewnego zdarzenia. Ujrzawszy mnie z daleka nawróciłeś by iść w moim kierunku.
Jakiś rozwścieczony, bądź Twoją nieśmiałością, bądź – odwagą z jaką podjąłeś się iść główną alejką, a nie jak zwykle kłusować bokiem, pies – pański pies: w kilku podskokach doskoczył do Ciebie i odbijając łapami odepchnął Cię w rów.
Wydawał się być wyćwiczonym w podobnych popisach.
Krótki gwizd jego pana przywołał go z powrotem do ogrodu, z którego wypadł by Cię dopaść.
Byłeś dziki i nie potrafiłeś przestać nim być. Do dziś nie rozumiem, że nie bałeś się człowieka, który Cię nam przedstawił. Dawałeś się mu pogłaskać. Jemu, nikomu innemu?
Nawet nam, choć – coraz bardziej do nas się zbliżałeś.
- Trudno Cię było przekupić. Cukierki, ciastka, a nawet kiełbasa.
Podchodziłeś, lecz unosząc głowę wysoko do góry, oddalałeś się na kilka kroków i przyglądałeś - milcząco.
Dopiero miska mleka przełamała Twoją powagę.
Opadające liście odsłaniały intymność ogródków. Coraz łatwiej było wychwycić wzrokiem kolor Twojej sierści zza ogołoconych zarośli. Unoszące się i wirujące dymy palących się ognisk przeganiały Cię z jednego miejsca na drugie.
Chudość Twojej postaci i kulawy chód prowokował tych, którzy tu przybywali, by pokpić sobie z Ciebie troszeczkę.
Mężczyżni naśmiewali się z Ciebie, ich żony tak samo.
- Depce grządki, roznosi choroby – piszczały jedna przez drugą.
Pośród głośno wypowiadanych uwag na Twój temat, coraz częściej rozlegały się pogróżki.
Na szczęście tydzień ‘bez ludzi’stawał się dłuższy – od święconych sobót i niedziel.
Na tereny działek, wstrząsając całym pod nimi gruntem – wjeżdżały jedna po drugiej ciężarówki pełne piasku. Planowano wyrównanie ścieżek.
Wysypywany w żółte górki – piach, przyciągał swoją świeżością małe kotki i te większe, a na koniec : też i Ciebie!
To na takich właśnie górkach, kiedy ustawały głosy ludzi, nieoficjalni mieszkańcy ogródków wyprawiali swoje harce!
Wskakiwać, ześlizgiwać się. Kotłować!
Idealne miejsce!
Wystarczyło, przechodząc zerknąć na rozwichrzoną powierzchnię piaskowych stożków, aby odgadnąć – bez trudu – jakież fantastyczne zabawy musiały mieć tu miejsce.
Słońce – z dnia na dzień – słabło, ale w południe potrafiło jeszcze rozgrzać małe piaskowe kamyki.
Pamiętam, jak leżałeś na czubku, jednej z owych piaskownic.
„Idziemy na spacer, choć mamo – Djapy nas zaprasza”.
Szedłeś przodem, wyprostowany, z głową sztywno uniesioną. Ledwo można było zauważyć, że kulejesz.
Z wielką zręcznością, oglądając się do tyłu, aby przekonać się, czy wciąż za Tobą idziemy – przeskakiwałeś małe, niedawno postawione płotki.
Przelatywałeś przez szpary słabiej naciągniętej siatki.
Z jednego ogródka do drugiego. Wybierałeś te mniej zadbane. – Te : prawie Twoje!
Lekki jak piórko, szare piórko, szary wilk.
Kiedy ‘koło zwiedzania’ zacieśniło się i przyszło nam się przy naszej furtce rozstać, podszedłeś całkiem blisko i poddając pieszczotom dałeś się odprowadzić do wnętrza naszej altany.
I – drzwi do naszego ‘mieszkania’ się otworzyły…..
- A, Ty – stanąłeś pierwszy, pierwszy raz w swoim życiu – na dywanach.
Miałeś za sobą też : pierwszą podróż samochodem i, pierwszy raz zostałeś uwięziony;
- nie po to, by ktoś miał się Ciebie pozbyć, ale po to byś był gotów do nowego, wspólnego życia -> w rodzinie ludzi.
Zanim poleciałam po nasz samochód ( na działkę jeździliśmy przeważnie autobusem) upłynęło trochę czasu, może godzina.
Była to pierwsza, najokrutniejsza godzina w Twoim psim życiu.
Od razu, po otworzeniu drzwi od altanki zobaczyłam Twoją pokrwawioną mordkę.
W koło i na podłodze” tysiące drzazg, które musiałeś pozrywać zębami i pazurami, aby się z tego koszmarnego (dla Ciebie) miejsca wyrwać.
Byłeś tak osłabiony, że od razu, bez oporu powędrowałeś z nami do naszego samochodu, no i dotarłeś w końcu tu, Twojego drugiego domu, do nas…
●
Djapy, teraz Ty – proszę, o Twoje uwagi dalej……..
Przed, pod i nade mną ukazały się uklepane korytarze – poziomo i pionowo ustawione.
Przestraszyłem się.
Z każdego, każdego z tych miejsc wychodziły szerokie przejścia. Doleciałem po kolei do każdego z nich.
Jedno, wydało mi się szerokim zejściem do ogrodu, a raczej na trawnik.
Byłem tak przerażony, że trudno było mi ocenić odległości. Wskoczyłem na murek, na brzegach, którego rosły jakieś kwiaty i naprężając się do skoku – wyskoczyłem!
Upadek był straszny. Poczułem silny ból w łapie. Uniosłem wzrok wyżej. Ogarnął mnie zawrót głowy.
- Bardzo wysoki mur wzbijał się pod samo niebo.
-Zespolenie się z życiem ludzi okazało się bolesne.
Przez nich doznawałem cierpienia, i, oni, ludzie, towarzyszyć mi będą swoim współczuciem przez cały czas mego trwania.
Pierwsza noc była okropna. Nie mogłem usnąć – tak bardzo bolało.
Z samego rana pojechałem w dziwne miejsce, gdzie kilka innych psów, tak jak i ja czekało.
Nie wiem na co czekaliśmy.
W końcu, przyszła moja kolej, przekroczyłem próg drzwi do gabinetu.
Jakiś człowiek, w białym fartuchu obejrzał moją łapę.
Z przerażenia zacisnąłem zęby i nie wypuściłem z siebie ani jednego pisku.
„Nie, nie – w porządku, gdyby miał złamaną łapę nie dałby jej dotknąć.
- Błąd!
Po tygodniu, okazało się, że jednak łapa była złamana. A przez ten tydzień znów kulałem jak kiedyś – i, po kryjomu, z bólu : płakałem – nie raz….
Na dworze robiło się coraz zimniej, w domu, w naszym domu – coraz cieplej.
Pani przygotowała mi posłanie. Miałem poduszkę i mogłem oglądać do póżna wieczór, na małym ekranie – widoki ze świata!
Do towarzystwa miałem własnego, małego kotka – Kikusia.
Dostawałem jeść i mleko, które, tak bardzo, przez całe moje życie kochałem.
No, i , najważniejsze: wyprowadzany byłem na dwór. -Pomału, wciąż jeszcze, ze względu na moją, niedawno złamaną łapę.
Przez cały ten czas pani nie opuszczała mnie na krok, ani ja nie opuszczałem jej na chwilę.
Coraz częściej, aby się przemieszczać - stawiałem moją, czwartą łapę. I -> wychodzenie na dwór, przed dom, siusiu-kupa trwały coraz dłużej.
Kuśtykając, co prawda ‘przeciągałem’ trasę naszych ‘wyjść’, coraz to dalej i dalej od drzwi wejściowych naszej klatki.
Dziś był mój pierwszy dzień, pierwszego, prawdziwego spaceru po osiedlu.
Starałem się nie spoglądać w górę. Od tych wzniesionych wokół budowli dostawałem zawrotu głowy.
Szedłem więc, patrząc prosto przed siebie.
Dostrzegałem mnóstwo psów i zdawało mi się, że żaden z nich nie był wobec mnie przyjażnie nastawiony; - nawet te mniejsze…
- Wszystkie miały zapach jaki panował u nas w łazience…
Ja, miałem zapach wiatru, wygniecionej trawy i wilgotnej ziemi po burzy – jeszcze….
Tu i ówdzie spotykaliśmy po drodze piasek. Leżał nasypany równo z gruntem i bawiły się w nim ludzkie dzieci.
Kiedy zbliżaliśmy się do niego, przechodząc koło, słyszałem złowieszcze krzyki – więc odchodziliśmy dalej…
W końcu, przechodząc przez szeroką ulicę, po której jeździły samochody, ujrzałem, tak, ujrzałem:
górę, świeżo zwalonego piasku. Nie było na nim, ani jednego dziecka, tylko jakaś pani z psem, takim jak ja, dużym psem….
Zapomniałem (zdarzało mi się to coraz częściej) o mojej niedawno złamanej łapie.
Wspiąłem się na szczyt. To było wspaniałe!!!
Chwilę tak trwałem, spoglądając wokoło, jak prawdziwy zdobywca.
Tak, unosząc łeb w górę, tak tu niebo jest szersze, stwierdziłem.
Po chwili turlałem się w dół, i osiągnąwszy podstawę mojej góry, znów piąłem się w górę.
I, w kółko, i w kółko i znowu.
Nie pamiętam nawet, w którym momencie dołączył do mojej zabawy ten drugi pies, podobny do mnie, który był przy piasku ‘pierwszy’.
Tego wieczoru darowałem sobie obgryzanie patyka przy łóżku. Zasnąłem jak kamień.
Od tej pory wszystkie moje spacery kierowane były w stronę piaskowej góry…
Długo, długo, aż nie ‘stajała’ zupełnie – pewnego dnia, upodabniając się do ludzkich piaskownic.
Po latach, na moim ulubionym miejscu wyrosły ogrodzenia z wysokich desek.
Przez jakiś czas – terenu strzegł pies, też trochę do mnie podobny, i ludzie wznieśli tu, właśnie na tym miejscu: sklep.
Pani przychodziła do niego kupować mi puszki i przywiązywała mnie do słupka, na którym wymalowany był rysunek psa. – Taki, tam: parking dla psów.
Czekałem tu grzecznie, aż wróci z kolejnych zakupów. – Bardziej potrafiłem panować nad emocjami, - ale, to dopiero miało nastąpić!
„Musisz się jeszcze wiele nauczyć, koniecznie” – mówiła do mnie, każdego ranka pani, kiedy ja liźnięciem w policzek budziłem ją ze snu. I – marszcząc brwi, dodawała :” Niedługo wróci do nas TATA”.
Któż to był ten tata?
Na razie, w domu było nas czworo: ja, Kiki, Sani i pani.
Od paru dni pani wychodziła za drzwi wejściowe naszego mieszkania i tam pozostawała przez chwilę.
Później otwierała je szeroko i widząc mnie, stojącego tuż za nimi – z miną rozradowaną jej powrotem – całowała mnie obejmując mocno w pół.
Słyszałem jak wstrzymując swój oddech, schodziła coraz to niżej i niżej – wydłużając czas swojego powrotu, aż zaczęła wychodzić z budynku. Muszę przyznać, że polubiłem tę zabawę, gdyż za każdym razem kiedy znowu ukazywała się w naszych drzwiach czekała mnie smakowita niespodzianka!
Coś do jedzenia.
Nie miałem jeszcze wyrobionego na ludzki gust smaku.
Później, ho, ho! Cukiereczki, ciasteczka, ale wówczas – liczył się tylko kawałek czerwonego mięsa i pani o tym wiedziała!
Równocześnie z lekcjami pozostawania samemu w domu odbywały się lekcje noszenia kagańca.
Ten, twardy, nieprzyjemny w kontakcie koszyk – przykładano mi na nos!
Pierwszy raz króciutko, na chwilkę, i coraz dłużej, przytrzymując obiema rękami, aby nie ześlizgnął się z mojego pyska.
Ponieważ ‘obrzucano’ mnie w tych momentach komplementami, wstydziłem się oponować.
Doszło nawet do tego, iż zapiąwszy mi ów kaganiec z tyłu głowy, biegałem z pokoju do pokoju, pokonując na coraz to dłuższe chwile niesamowite uczucie wstrętu, jakie to obce ciało, nałożone mi na nos, we mnie wzbudzało.
Tak, z pewnością, kaganiec nigdy nie zdołał wzbudzić we mnie akceptacji. Nosiłem go z przymusu, bo tak pewnie musiało być.
A – smycz?
-Och, smycz, to całkiem coś innego.
W smyczy czułem się dostojnie. Smycz wiązała mnie z panią (tą dużą i tą małą).
Ze smyczą byłem czyimś psem.
Psy, które mnie podczas spacerów wymijały – bacznie zwracały uwagę na smycz.
Uwiązani do jednego jej końca odgrażały się wzajemnie podjudzając niekiedy swoich właścicieli z drugiego końca smyczy: jednego przeciw drugiemu.
Mijała moja pierwsza zima. Na białym śniegu pozostawiłem po sobie ślad – czerwoną plamkę krwi.
Pani wpadła w panikę.
Chciała jak najlepiej…
W przeddzień tegoż dnia znalazła na moim posłaniu, tuż obok mojego, ulubionego patyka, długi, lecz płytki ząb. Mój ząb – mleczak.
Też mleczak, ale o wiele mniejszy trzymała w swojej rączce Sani – przylatując z nim do mnie, po usłyszeniu ze swojego pokoju, że ja także gubię zęby.
- Rany, ale fajnie! – „Mamo, a czy dostaniemy coś pod poduszkę?” – wykrzyknęła, stając w równym rzędzie ze mną przed panią.
No i się stało.
Cały wieczór spędziłem na ogryzaniu kostki, którą dostałem w nagrodę za ząb.
Okazało się, po wizycie u lekarza, że nie dorosłem jeszcze do kości. Byłem zbyt słaby, wyrośnięty na promykach słońca!
Oprócz nauki miałem też i obowiązki.
Trwał rok szkolny.
Z początku wraz z dużą panią, później zupełnie samodzielnie odprowadzałem moją małą panią do szkoły.
Droga była prosta, krótka (jak niegdyś: od mojego legowiska, do altanki moich ‘ludzi’).
Z czasem, dzieci zaczęły mnie rozpoznawać z daleka, a Sandra prostowała swoją pierś słysząc wypowiadane pod moim adresem komplementy.
Czekałem parę minut, aż zniknie w drzwiach szkolnego budynku i wracałem do domu.
Wracałem, ale trochę mniej prostą drogą.
Po drodze nęciły mnie śmietniki, do których, zawsze z tym samym zaciekawieniem zaglądałem.
Zdołałem nawet zapoznać się ze sprzątaczkami, które w tym czasie porządkowały owe pomieszczenia.
Wydawało się, że wszystko toczy się w najlepszym porządku.
Kiedy opuszczałem ostatni już śmietnik, podbiegałem pod nasze okna i krótkim, wesołym szczeknięciem dawałem pani znać o moim powrocie.
Niestety…
●
Kierowałem moje kroki w stronę domu.
Było zimno. Nie bardzo miałem ochotę na ociąganie się.
Nagle, poczułem uderzenie w kark, a tuż przed oczami zobaczyłem zarzuconą na łeb – grubą, sznurkową siatkę.
Kilka chwil później zatrzaskiwano za mną drzwiczki od małej ciężarówki.
Siedziałem sam – potrząsany przy zakrętach.
Brudna i zimna podłoga nie wróżyła nic przyjemnego.
Gwałtowne zahamowanie rzuciło mną o przód budy. Przewróciłem się.
Próbowałem zgadnąć gdzie stanęliśmy.
Nawołujące się głosy, podobnie jak przed moim zniewoleniem, dawały mi sądzić, że znowu próbują złapać jakiegoś psa.
Zaczaiłem się.
Kiedy kroki zbliżyły się do samych drzwiczek kabiny, w której siedziałem – byłem gotowy, gotowy do skoku.
Pchnąłem, tego drugiego, którego mieli wrzucić do mnie - zrobił w tył zwrot i obaj, co sił w łapach – pędziliśmy przed siebie, prosto w przestrzenie wolne od ludzi…
Wiedziałem, że nie wolno mi się dać wpędzić w ślepy zaułek.
Przed nami, jak wzrokiem sięgnąć – długi, niekończący się mur, wysoki do samego nieba.
Po drugiej stronie – mnóstwo pędzących samochodów.
Wybraliśmy ryzyko.
Przebiegając przez tę rzekę aut udało nam się cudem przedostać na drugą stronę, gdzie domki były niższe i za którymi słychać było świergot ptaków.
Trafiliśmy do parku.
Wycieńczeni, dopadliśmy zielonych gałązek jakiegoś, gęsto rosnącego krzewu.
Byliśmy uratowani. – Tak nam się zdawało.
Zasnąłem.
W nocy zbudził mnie przenikliwy ziąb. Mój towarzysz leżał. Myślałem, że śpi, lecz on już nie żył.
Uciekając nie poczuł silnego uderzenia o błotnik jednego z samochodów, pomiędzy którymi próbowaliśmy przebiec…
Poczułem się przeraźliwie bezsilny.
Raz jeszcze na niego spojrzałem. Uniosłem się na moich, długich łapach i wdychając nerwowo powietrze spróbowałem obrać kierunek marszu.
Miasto spało. Musiałem znaleźć się w jego sercu. Z każdego miejsca dotrzeć można było na twardą nawierzchnię ulicy.
Pusto i cicho.
Tylko od czasu do czasu dochodził mnie szum toczących się opon.
Opanowałem otępienie i zatrzymując się na chwilę, zmusiłem się do ułożenia jakiegoś sensownego planu powrotu do domu.
Czekają na mnie, muszę do nich wrócić!
Po drodze mijałem brudne, zmizerowane koty. Znerwicowane, lękliwe i o wiele mniej ufne, aniżeli te, które pozostawały mi jeszcze w pamięci - z czasów mojego dzieciństwa, z czasów działkowych.
Byłem spragniony. Rozglądałem się w koło, czy mógłbym się czegoś napić.
O jedzeniu nie było mowy – na nosie miałem kaganiec.
Dźwięk wsysanych śmieci zwiastował nastanie dnia.
Spieszyłem się ze znalezieniem schronienia.
Kręcąc się w kółko natrafiłem na park, i krzak pod którym przed paru godzinami pozostawiłem mojego kompana.
Tkwił tu, jakby czekał na mój powrót.
Położyłem się przy nim. Do końca dnia rozmyślałem jak się z tej pułapki wydostać.
Przyszła druga, trzecia, czwarta noc.
Starałem się wyczuć jakiś ślad, choć najlżejszy…
Wsłuchiwałem się w otoczenie….
Przypominałem sobie, przypominałem, i nic …
Nic, nie nic lepszego od zataczania coraz to szerszych kręgów od miejsca mojej smutnej kryjówki nie potrafiłem wymyślić…
Tęskniłem.
Zimna kropla deszczu kapnęła na koniec mojego nosa.
Nareszcie coś mokrego…
Mieszając łzy z kroplami deszczu wylizywałem z pręcików kagańca ten życiodajny napój.
Po chwili tkwiłem po pachy w kałuży. Drżałem z zimna. Przez roztrzęsione przeze mnie gałęzie starałem się dostrzec wśród tego tłumu, który w tę i z powrotem się przemieszczał znajome mi sylwetki.
Tego dnia nie czekałem na zupełne uśpienie miasta.
Kryjówkę opuściłem wcześniej. Biegłem i biegłem potrącając moją, mokrą sierścią napotykanych przechodniów.
„Co za kundel!”
„Powystrzelać takich!”
Na szczęście deszcz mi sprzyjał.
Zwiedziłem już wiele i miałem nadzieję, wyczuwałem instynktownie, że jestem bliski celu.
Tym razem nie wrócę już do punktu wyjścia, będę biegł nawet w dzień!
Przede mną otwierała się szeroka, bardzo szeroka – dwupasmowa ulica.
Ta sama, której to obraz utrwalał mi się podczas każdego spaceru, na który wyprowadzała mnie moja pani.
Biegłem ostatkiem sił. Nie zwalniałem jednak tempa. Biegłem coraz szybciej i szybciej, galopem !
Nie rozróżniałem już, ani samochodów, ani ludzi, ani psów, ani niczego.
Nie wiem, czy cokolwiek się w koło poruszało…
Z daleka , w górę wznosił się znajomy dom – mój dom!
W pośpiechu, przewróciłem się na bok, lecz szybko poderwałem się na równe łapy i już byłem pode drzwiami wejściowymi do naszej klatki.
Były zamknięte. Czekałem na chwilę kiedy się uchylą.
Uchyliły się, lecz kiedy próbowałem się wślizgnąć do środka, ktoś je z powrotem silnie przyciągnął do siebie – przytrzaskując boleśnie mój pysk.
Dobrze, że miałem kaganiec…
Cofnąłem się i skryłem z boku – oczekując kogoś przyjaźniej usposobionego…
Drzwi znowu się otworzyły – na oścież! – Tym razem miałem szczęście!
Skoczyłem jak głupi.
W trzy sekundy później, drapałem w nasze drzwi, szybko, szybko: „Jestem!!!”
„Niesamowite, mamo, zobacz kto wrócił! – Mamo, on ma przytrząśnięty kaganiec. Mamo, on ma całkiem wytarte pazury!”
●
Wróciłem, a tu Święta. Mnóstwo pysznych zapachów.
Na zajutrz, póżnym rankiem zbudził mnie mój ulubiony zapach gotowanego mleka. Byłem taki szczęśliwy.
Sani nie poszła do szkoły.
Prawie cały dzień spędziliśmy w kuchni.
Ja też pomagałem, wylizywałem wszystkie resztki z talerzy, myłem naczynia…
Już nie byłem tym samym psem, któremu co ludzkie nie smakowało.
Poznałem smak masła, bułek z masłem i ciastek na maśle.
Rozpoznawałem smaki: słodki, słony. Lubiłem słodki.
Próbowałem czekoladę – pycha!
A, dziś, dziś właśnie czułem, że byłem rozpieszczany, dostałem nawet plasterki różowej, pachnącej szynki!
●
Woda, woda, czysta i przeżroczysta, świeża i ożeżwiająca, pozostawała mimo wszystko trwale w moim wspomnieniu – jedną z moich pierwszych miłości…
Szły roztopy. Daleko, za działkami – innymi działkami niż te z mojego dzieciństwa – działkami, które były tuż, tuż, prawie pod naszym blokiem, oddzielone od niego jedynie ulicą – rozciągały się pola, pola piasku.
Tu i ówdzie obrośnięte lichą trawą, ale szerokie i długie i wspaniałe!
Dochodziło się do nich drogą ‘ czołgową’ – brzydką, cuchnącą, na którą działkowicze, korzystając z sąsiedztwa wysypywali swoje śmieci.
Warto było jednak przedostać się przez nią – do tego RAJU!
Nawet najwyższe pryzmy piasku, okazywały się przy tym cudownym miejscu marną namiastką – szczęścia.
Już w odległości kilkunastu długich skoków, zbliżając się do owych łąk – zgadywałem istnienie lśniących oczek wodnych, tak bardzo słońce iskrzyło się w ich lustrze odbijając ku górze jaśniejące kaskady migocących światełek!
Biegłem ku nim, nie wiedząc, które wybrać pierwsze. Łapami rozbryzgiwałem obraz odbijanego słońca na setki, drobnych słoneczek.
Woda tryskała w górę, na boki – rozpryskując się milionami kropel, a każda z nich jaśniała jak kropelka rosy tknięta promykiem wstającego słońca!
Potrącając wystające z wody źdźbła traw, skakałem dalej i dalej, zataczając koła, kreśląc zygzaki.
Chlust, prast, to w tę, to w tamtą stronę. Aby odetchnąć i osuszyć się wyskakiwałem jak z procy na czubek jednej z trawiastych górek i w słońcu wysuszałem mój brzuch i łapy…
Grzałem się – było tak przyjemnie…
Kiedy, zaś – promienie słońca zbyt mocno grzały rozpoczynałem mój taniec od nowa.
Chłypałem tę krystaliczną wodę – całym pyskiem!
Lato, lato, jak przyjemnie jest żyć kiedy trwasz!
●
Przyjazd pana.
W domu mówiono tylko o tym.
„Żebyś się tylko spodobał” – powtarzała pani patrząc mi prosto w oczy.
Tego dnia wszyscy się czesali: Sani, pani i mnie i Kikusia również grzebień wyczesał.
Podróż trwała dłużej niż na działkę – tę: na wyspie Puckiej.
Dłużej niż do Mami.
Droga była prosta.
Minęliśmy miasto, z którego niedawno udało mi się wrócić do domu. – Zdumiałem się, że teraz było takie zacieśnione w sobie i : małe.
Minęliśmy wyspę, na której urodziłem się.
Przejechaliśmy przez ogrom lasów – zielonych i gęstych.
Za nami znikało nasze dotychczasowe życie. Przed nami wślizgiwało się pod opony samochodu – jutro!
Samochód zaparkowaliśmy w jednym ciągu z innymi bardzo mu podobnymi.
Pani uchyliła drzwiczki wyskoczyłem na betonowy plac.
Od razu, z nerwów zaznaczyłem na stojącym nieopodal słupku – teren.
Grupki ludzi dorosłych i dzieci przechadzały się tu i tam spoglądając wciąż na ręce; -najwyrażniej czekali; jak i my czekali na przyjazd Pana.
Z nieba dochodził głośny warkot. Spojrzałem w górę i zobaczyłem lecące auto.
Stawało się coraz większe, a hałas jaki próbował je dogonić był nie do zniesienia.
Podkuliłem ogon i przytuliłem się do ziemi. – „Ukryj go w samochodzie” – powiedziała pani podając kluczyki Sani.
Ochoczo wskoczyłem do środka – czując się pewniej.
Maszyna (z nieba) zataczając to coraz ciaśniejsze kręgi - była coraz bliżej nas.
Rozległ się głos. – Już wylądowali!
„Sani, zabierz Japa …chodźcie szybko, zobaczymy tatę – przez płot”.
Ciągniony do płotu wtłoczyłem się w pierwszy szereg dzieciaków, które jak Sani wypatrywały nadejścia tatusia…
„Jest, nie to nie on, a tak, ten na szaro, tak, tam przy walizkach….”
Musieliśmy jeszcze sporo się naczekać, aby tata przekroczył salę lotniska.
Jadłem, piłem, chodziłem, siedziałem, leżałem i podawałem łapkę - dla popisu.
Tyle czasu minęło zanim – wypuszczony zza drewnianej lady : podszedł do nas Pan.
Był wyższy od pani, miał gruby głos i był taki sobie, raczej gruby.
Od razu mnie zobaczył.
Nie wiedziałem jak mam się zachować, więc stałem, lekko sparaliżowany u boku Sani.
„Ach! To o Tobie Sani pisała mi w liście, no to pokaż się!”
„No, nie bój się, chodż tutaj”
„Jesteś duży i zupełnie podobny do wilka, do szarego wilka; chodż, daj łapę, jesteśmy teraz wszyscy, wszyscy razem….”
„A jak tam Kikuś, nie boi się Ciebie?”
Podróż powrotna odbyła się tak szybko, że kiedy znaleźliśmy się w domu, myślami byłem jeszcze tam, na płycie z betonu, malutki jak mrówka, oszołomiony hukiem silników samolotu…
Otwarty, biały worek stał jeszcze w korytarzu. Pan rozdawał prezenty. Ja również coś dostałem: bardzo długą smycz – z czerwonego sznurka…
Wrażeniom nie było końca; nie zdołałem się jeszcze na dobre przebudzić;
Z pokoju obok – dochodziły mnie rozmowy prowadzone przez kilka głosów jednocześnie.
Po raz pierwszy mieliśmy w domu gości…
Do tej pory przychodzili do nas, od czasu do czasu : Mami (ja również składałem jej wizyty), no i przychodziły do nas dzieci, ale to nie byli goście..
Goście siedzieli długo, do południa; wyszli.
Wieczorem powrócili.
Nie podobali mi się.
Aby pokazać, że mnie się nie boją próbowali mną rządzić. Nie mogłem tego znieść.
Przygryzałem wargi, próbowałem nawet ‘powarczeć’.
Na szczęście pani to zauważyła. Oddaliła mnie.
Od razu zrobiło mi się lepiej.
Po spacerze zasnąłem głębokim snem.
Śniło mi się:
„Samochód, w którym siedziałem skręcał powoli w lewo, kiedy dał się usłyszeć głośny skrzek.
Nade mną szeroki cień zaciemniał widoczność jazdy.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem wielką żabę!
Po chwili jej łapy zetknęły się z rzucanym przez nią cieniem.
Skoczyła na autostradę i ponownie odbiła unosząc się wysoko ku górze.
W tej samej chwili samochód, w którym siedziałem zniknął.
Byłem sam.
Biegłem środkiem jezdni.
Sam. Żadnego samochodu, tylko ten cień, który w tej chwili wyprzedzał mnie zmniejszając swoje rozmiary!
Jezdnia, w miarę jak biegłem, stawała się coraz mniej prosta.
Nie mogąc biec płynnie, skakałem z jednego garba na drugi.
Garby wyrastały jak grzyby po deszczu. – Po deszczu, bo nagle – grube krople wody spadając gęstymi strugami zalały szosę.
Woda chlupała wokoło, a z rozbryzgów tworzących się na jej powierzchni wyłaniały się małe, świecące żabki, które wyskakując z wody wzbijały się w jedną olbrzymią chmurę fruwających żab.
Światło „z żab” przygasało. Zrobiło się tak ciemno, że nie widziałem dokąd biegnę.
Wkrótce, rodzące się z powstałego na jezdni potoku żaby jęły się - by wzbić się wyżej w górę – wdrapywać na mój grzbiet. Odbijały się ode mnie, oblegały jak mrówki mrowisko!
Opadałem z sił. Woda sięgała moich uszu. O biegu nie było co marzyć.
Zacząłem tonąć, dusić się;
Duszności, brak powietrza, nie mogłem już tego wytrzymać. Rozwarłem szeroko pysk i
przebudziłem się……
Jak dobrze. Dom spał. Było cicho i ciepło.
Przeszedłem się po pokojach obwąchując domowników. – Wszyscy spali.
Liznąłem małą panią i Kikusia i kładząc się pod drzwiami wejściowymi zacząłem wsłuchiwać się w szmery śpiącego budynku.
Przysnąłem.
Za drzwiami, na klatce schodowej rozlegały się ciche szepty. Jacyś ludzie namawiali się jak wyważyć nasze drzwi.
Ich kroki zbliżały się coraz bliżej i bliżej.
Po chwili, uderzając nogami w drzwi próbowali je wypchnąć.
„On jest za duży, za ciężki, spasiony. Żre tylko i żre!”
„Ile na niego wydają pieniędzy!”
„Przywalił się za drzwiami, nie zdołamy ich otworzyć. Chodżmy z drugiej strony!”
Z drugiej strony rumor skrzeczących żab zdawał się przybliżać z sekundy na sekundę
Próbowałem wypatrzeć, w tym ciemnym niebie, które nade mną nastało, niebezpieczeństwo.
Od czasu do czasu dochodził potężny trzask pękających żab.
Niebo rozjaśniało ukazując ku mojej trwodze czarne sylwetki, ludzkich popiersi.
Przylepione do naszych szyb gapiły się na mnie.
Przymykałem mocno oczy, żeby tego nie widzieć.
W pewnej chwili poczułem ciepło dłoni na mojej głowie.
„No, obudź się Djapy, chyba masz koszmar” – mówił do mnie mój pan.
Otworzyłem oczy, żeby się zupełnie już przekonać, że był to tylko zły sen.
„Chyba mnie mój pan kocha. – Może bardziej niż pani..” – myślałem krocząc tuż przy nim na naszym pierwszym spacerze…
Normalność się utrwalała. Sielanka życia w rodzinie. Spacery, już niekoniecznie w celu zrobienia zakupów . Śniadania, zawsze coś mi się dostało - na deser.
Obiady, kolacje…
Pani, pan i mała pani…
Zaufanie moje wzrastało. Złe sny znikały, przestałem już nawet chować Kikusia.
- Ach, tak. To było straszne. Silniejsze ode mnie….
Kikuś był moim domowym przyjacielem, wciąż i stale, tu przy nas.
Był wspomnieniem moich działkowych przyjaciół – kiedy skryci za którąś z wyspowych bud, przyciszaliśmy oddech, oczekując powstania Słońca.
Kikuś, pochwycany delikatnie w moje zęby – wędrował z jednego pomieszczenia naszego domu do drugiego, byle dalej od ‘znajomych’, którzy nas odwiedzali.
Tak, to – czując niebezpieczeństwo w powietrzu przenosiłem naszego, niewielkiego kotka, niczym jakaś kocia mama.
Czyniłem to za każdym razem kiedy szum dochodzącego moich uszu głosów stawał się dla mnie nieprzyjemny w odbiorze.
A Kikuś? – Kikuś poddawał się wędrówkom bez sprzeciwu. Zresztą byłem stanowczy w tym względzie, on był moim małym przyjacielem, moją maskotką…
Tego lata Kikuś wakacje spędzał na działce (naszej – z wyspy). My zaś – uczestniczyliśmy w wymyślonych przez pana wypadach za miasto.
W moim życiu miałem dużo czasu na rozmyślania. Wiele chwil spędzałem na wyczekiwaniu, nigdy jednak nie pomyślałem, że tak trudno jest przypomnieć sobie dobre chwile.
Przeważnie wspomnienia moje sięgały dramatów. Taki już byłem.
Wspominałem nieszczęścia, szczęścia przeżywałem.
Były krótkie i spadały na mnie niespodziewanie, jak teraz mój – pan.
Dręczyły mnie pytania, czy jestem potrzebny?
-„Jesteś, jesteś potrzebny” krzyknął zupełnie nieoczekiwanie mój pan – przywołując mnie do rzeczywistości.
Nałożył mi smycz i zeszliśmy do samochodu. Wszystko już było zniesione. Wszyscy już siedzieli i czekali – na mnie ….
No i przydawałem się. Nasz parasol wbity w suchy piach, ja pod nim, a wokoło: rozkładanie wszystkiego: materaców nadmuchiwanych, ręczników frote, piłek i małej, kwadratowej lodówki, w której znajdowała się zimna woda, michy, oraz duży wór kanapek.
„Kiedy idziemy do wody, ty tu waruj, żeby nikt się nie zbliżył”
Pilnowałem. – W międzyczasie zjadałem kanapki.
Z reguły dostawałem michę, kanapki stanowiły wyjątek.
Oczy bolały mnie od tego wypatrywania. Kiedy wydawało mi się, że ich głosy ucichają – wstawałem i podchodziłem bliżej brzegu morza.
Było ogromne. – Potężne fale odganiały mnie zanim zdążyłem zanurzyć w nim łapy.
Nigdy nie odważyłem się jednak wypłynąć głębiej, by stracić dno z pod łap.
W momentach, kiedy towarzyszyła mi Sani zawisałem na powierzchni i poddawałem się kołysaniu, ale tylko w towarzystwie Sani, jak zaznaczyłem.
Woda była słona, a piach wchodził wszędzie. Długo jeszcze po naszym powrocie czułem go na moim posłaniu i między zębami.
To była prawdziwa plaża, wyprawy nad prawdziwe morze.
Były też i wyprawy nad Odrę, Zalew, jeziora, do parku i na naszą działkę.
Pan i pani jechali na rowerach, ja biegłem pomiędzy nimi.
Było śliczne, łagodne słońce.
Koniec wycieczki uwieńczył posiłek na kocu. Uwielbiałem te momenty życia.
Widząc rozkładane smakołyki – biegałem w kółko, wokół nich. Pan rzucał mi patyk.
Widziałem gdzie upadał. Podbiegałem w to miejsce, ale nigdy nie nauczyłem się zanosić go z powrotem w dłoń pana.
Nie rozumiałem celu rzucania patyków.
Widziałem, setki razy psy donoszące to patyk, to piłkę. Uważałem ten gest za zupełnie idiotyczny.
Znaleźć coś co zginęło, a inni nie potrafią odnaleźć – owszem.
A więc, biegałem w kółko, co rusz przerywając bieg, aby się z panem posiłować. Lubiałem siłowanie się, przewracanie. Uciekanie i krycie się – również.
Po dobrej porcji zabawy siedliśmy w czwórkę razem przy kocu.
Delektowaliśmy się kiełbaskami i kaka’em. Pycha!
Siedząc pod drzewem nie wyczuliśmy nadchodzącej burzy.
Spore krople deszczu zdążyły już całkiem zmoczyć podpierające się wzajemnie rowery postawione – parę metrów dalej – kiedy dotarło do nas, że znajdujemy się pod samą, czarną od ciężaru – pełną wody chmurą!
Szerokie liście drzewa, pod którym ucięliśmy sobie to małe przyjęcie – kryło nas jeszcze jakiś czas, po czym strugi deszczu spłynęły i na nas.
Byliśmy tak mokrzy, że nie rozróżnialiśmy, gdzie stoimy, czy w wodzie, czy na rozmokłym gruncie.
Było fajnie! Tarzałem się we wszystkim co było pod naszymi stopo-łapami. Nie bałem się, że utonę!
Dodawało mi to takiej odwagi, że sam od siebie, wykonywałem skoki i zanurzenia – przez chwilę wątpiąc, czy nie śnię!
Deszcz był ciepły, przyjemny. Unosząc łeb w górę – chwytałem łapczywie wpadające do mojego pyska krople. Były smaczne. Zdawały się nawet być słodkie!
Mokrzy jak kury wróciliśmy na działkę – obeschnąć i dalej samochodem powróciliśmy do domu.
Przeżycie było fantastyczne!
Grzmiące za nami pioruny i trzaskające błyskawice wyzwalały we mnie wolność odreagowywania!
Moi państwo wariowali i ja też.
Rozumieli mnie, byłem przecież jeszcze bardzo młody, nie mogłem być wciąż poważny i posłuszny.
Przejaśnienia przepadające w głębokiej czerni rozładowywały sztywność, która tkwiła we mnie.
Szczekałem w samochodzie. Moi państwo wrzeszczeli – chyba tak jak i ja potrzebowali rozluźnienia…
Od tego dnia właśnie, ja pies, którego posądzano o bycie niemową – zacząłem: szczekać.
Do tej pory bałem się szczekać. Nie chciałem zdradzać miejsca, w którym byłem.
Dotarło do mnie, że mam mój dom. I, że mój dom, to moja ludzka rodzina.
Ludzka rodzina jest bezpieczna. Jej kryjówki są pewne. Nie da się z nich przegonić nikogo.
Nie uczestniczyłem nigdy w śmierci człowieka. Dla mnie byli – zanim poczułem, że żyję, są i będą. Są – nieśmiertelni.
- Nie tak jak my – zwierzęta. – zabijamy jeden drugiego , żeby przeżyć, nie przeżywamy – bo brak nam sił, ciepła, energii….
Ja, który do tej pory milcząco stałem za drzwiami, do których ktoś pukał, ja który w milczeniu znosiłem szczekanie innych psów, po cichu przyglądałem się z balkonu podwórkowym awanturom, przemówiłem….
Teraz – szczekałem: złośliwie, kiedy coś mnie denerwowało, rażnie: kiedy pragnąłem spełnienia marzenia, skomlałem: kiedy prosiłem o spełnienie życzenia, zwrócenie na siebie uwagi….
Sani dorastała i też zaczynała wychodzić ze mną.
Kiedyś, śmieszny chłopak dopadł ją podczas jednego z naszych spacerów. Jego, ukryty za smyczą duży, żółty pies próbował nas zastraszyć.
Czułem, że się wścieknę. Znałem owego żółtego. Nie raz miałem rozerwane jego kłami głębokie rany.
Drżałem cały na myśl, że tym razem, to ja go dopadnę. Nie pozwolę dalej sobie ubliżać.
Nie rozumiałem, co mówili - jego panek do mojej małej pani, ale z pewnością nie mówili jej nic miłego.
Skoczyłem, uderzyłem łapami i przewróciłem szmatławca. Mocowaliśmy się tak przez chwilę.
Dostał ode mnie kagańcem w łeb i nagle wyślizgnął się z pode mnie, aby z podkulonym ogonem odbiec daleko, aż za blok.
Zwyciężyłem!
Zadowolony, zaszczekałem mu na pożegnanie.
●
Leżałem w korytarzu na kapciach pana, nie było go już, odjechał. Minęło kolejne lato. Mijała jesień i zima i znów – wiosna.
Sandra stawała się coraz większa, ja coraz ( w miarę moich fizycznych możliwości) – silniejszy…
Wychodziłem jak dotychczas na spacery z panią, ale i też z Sandrą - wieczorami….
W towarzystwie innych psów, cywilizowałem się.
Sani brała mnie nawet na śnieg, kiedy swoją czystą bielą oblegał całą okolicę.
Nauczyłem się : ślizgać na paznokciach!
Ale, najlepiej czułem się w domu.
Zawsze wracałem do niego z ochotą, szczególnie, kiedy moja mała pani nabierała mnie, mówiąc mi do ucha (podczas naszych powrotów): „Kiki wszystko ci zje, zje twoje miam miam”.
Miałem dużą miskę do kasz i zup, oraz małą miseczkę do picia wody. Sam ją sobie wybrałem z obu stojących na podłodze w kuchni. Drugą – większą, którą pani przeznaczyła dla mnie odstąpiłem mojemu, małemu kotu. Biedny miał kompleks mniejszości!
Ja – no cóż, czasami chciałem stać się całkiem mały. Wszedłbym wtedy do łóżka, skoczyłbym na stół, lub schował się w kapciu pana, na którym kładłem się dzień, w dzień do dnia jego powrotu.
No, Japy, dziś kapeć nie będzie ci już potrzebny. Przyjeżdża noga do kapcia!
Nie zrozumiałem o co naprawdę pani chodziło, niemniej, wieczorem zamiast kłaść się spać, ubraliśmy się – wszyscy troje: ja w obrożę, pani i mała pani w ciepłe swetry.
Wychodząc z domu zostawiliśmy Kikusiowi zapalone światło w łazience.
Co znaczyć miały te przygotowania?
Zapakowaliśmy się w samochód zajechaliśmy na wielki parking.
Przez uchylone okno od razu poczułem zapach, którym przesiąknięty był nasz pan kiedy go ujrzałem pierwszy raz. Coś jak zapach smoły, wyschniętej ryby i mułu…..
Tak, byłem już pewny, idziemy po niego, po pana.
Przeszliśmy przez bramkę kontrolną i wraz z tłumem innych osób idąc wolno zbliżaliśmy się do wielkiego, ogromniastego brzucha statku.
Drobna, niepozorna drabinka wiodła z nabrzeża, na którym staliśmy pod samą górę, skąd okrągłe, ludzkie główki spoglądały na nas z ciekawością.
Widzę go, widzę go, widzę tatę krzyczała Sani zadzierając mój łeb do góry.
Zobacz Djapy, zobacz, tam! To nasz tata! Tata!
Ach, więc mój pan, to nasz tata pomyślałem i – rzeczywiście poznając go, wyrwałem się z ujęć małej pani; - kołując pod drabinką, bez większego namysłu, wskoczyłem na pierwszy jej stopień, po czym, jąłem się wdrapywać po jej koniec, prosto w ramiona pana!
Rozległy się huczne brawa. Zauważywszy moje wzmagania tłum stojący na nabrzeżu bił brawo. Byłem podwójnie szczęśliwy, choć wyczułem, może jestem przewrażliwiony, więc wyczułem, jakby mój pan, kiedy się na niego rzuciłem, z całą moją szarżą miłości, miał w pierwszym momencie zetknięcia ze mną gest odpychający mnie od siebie….
Po całuskach, wymianie wrażeń z panem i jego towarzyszami pracy zostałem oficjalnie zaproszony do salonów, do mesy, do maszynowni (straszny huk) i na koniec do kabiny mojego pana.
Od razu poznałem biały worek, z którym pan przyjeżdżał, kiedy wracał samolotem.
Był podobny do nadmuchanego balonu.
Wyczuwałem coś dobrego. Nad bulajem wisiało coś bardzo podobnego do wianuszka kiełbasek. Pachniało tak mocno, że zapominając o konsekwencjach uniosłem się na tylnich łapach, aby z bardziej bliska ocenić tę fata – morganę.
Pan mój śmiejąc się ze mnie odpiął dwa kółka kiełbasy i grubym głosem podał komendę: siad! Daj łapę, drugą, teraz głos!
Podrapując mnie za uchem jedną ręką, drugą podawał kawałki kiełbasy.
Nigdy, przenigdy nie jadłem czegoś tak dobrego!
‘Panowie w ciemnych garniturach’ opuszczali już statek.
A – my? My – tuż za nimi!
Schodząc przed moim panem pierwszy, czułem się rozpromieniony.
U dołu: pani i Sani śledziły każdy mój krok.
Za mną, pan, no i ludzie, którzy tym razem byli po mojej stronie (nie byli wrogo przeciw mnie nastawieni).
●
Zagubiony.
Za oknami zapadał zmierzch.
„Jak tam moja rodzinka?”
„Co pomyślelibyście o małym wypadzie do nocnego sklepu?”
„Ja zostaję!” – wykrzyknęła pani, „za dobrze mi się leży na kanapie…”
Nawiasem mówiąc to była moja kanapa (kiedy w domu zostawałem sam). Fotel pana był Kikusia.
„No dobra. To pójdziemy sami, Djapy, wstawaj, idziemy!”
Sklep był blisko domu. Po przejściu nad wzniesieniem ulicy, prosto w dół w kierunku miasta, tuż przy moście. Jego okna wystawowe świeciły tak jasno, że nie sposób było do niego nie trafić.
Przywiązano mnie do słupa – stojącego tuż przy wejściu.
Przez chwilę jeszcze, póty nie zniknęli w otchłani sklepu, obserwowałem pana i małą panią.
Stojąc na trzech łapach (przekładałem co rusz łapy, bo było zimno) cierpliwie czekałem na powrót ‘moich’.
Koniec jesieni, tak to już jest – rozmyślałem…
Jacyś ludzie, z czarnym psem, zbliżali się do sklepu. Mężczyzna zauważył mnie i szturchnął kobietę idącą u jego boku. Podeszli do mnie.
„A zakupy?”
„Ech, mogą poczekać.” – mówili do siebie.
Mężczyzna zbliżył do mnie rękę, przytknął do mojego karku patyk. Poczułem silny wstrząs.
Powiał wiatr.
Ciągniony smyczą – stawiałem jedną za drugą łapy – choć nie chciałem iść. Smycz szarpała mną przymuszając mnie do biegu.
Usłyszałem trzask gwałtownie otwieranych drzwiczek znalazłem się w pustym autobusie.
Rzucało mną – przypominając mi, niedawno przeżytą niefortunną przygodę).
Czyżby złe przeczucia?
Zło miałoby się jeszcze powtórzyć?
Autobus skręcił, zarzuciło mnie jeszcze bardziej i wpadłem we wnękę od schodków.
Leżałem tam cały powykręcany, podrzucany jak kamyk na paletce.
Po chwili usłyszałem jak mężczyzna coś krzyknął do kierowcy.
Autobus zahamował. Drzwiczki się rozchyliły, a ja wypadłem na zewnątrz.
Przystanek wydał mi się znajomy.
Mężczyzna znowu przyłożył mi ów patyk i znowu poczułem zupełny nieład rozumu.
Ciągniony dalej, szedłem jak pijany. Zdawało mi się, że jakieś dzieci idą obok nas, ale byłem nieprzytomny. Ledwo stawiałem łapy. Miałem się przewrócić, uczułem kopnięcie w brzuch, raz i drugi, wyprostowałem się nieco.
Szarpany za szyję, brzuch i ogon – zostałem wciągnięty do tramwaju.
Tam omdlałem. Nie wiem – jak długo tak trwałem.
Ocuciłem się tuż przed postojem, przy którym wywalono mnie na zewnątrz pojazdu.
Przenikliwy ziąb przywrócił mi siły.
Szedłem teraz pod górę.
Zgrzyt kluczy brzmiał złowrogo. Smycz przeciągnęła mnie przez puste podwórko do jakiejś drewnianej budy…
Ostatni trzask w zamku i kroki oddaliły się….
Jak długo przebywałem tu, nie pamiętam. Kilka razy dochodziłem do siebie – zanim się na dobre nie przebudziłem.
W pomieszczeniu, w którym przyszło mi przebywać nie byłem sam.
Naliczyłem ponad 10 psów.
Zwinięte w klębek, czekały na niewiadomo co, na cud chyba?
Zauważyłem, że były zrezygnowane…
Było cicho. Z dala dochodziły bardzo niewyraźne rozmowy.
Ilekroć dochodził nas bardziej wyrazisty głos – jeden z psów, ułożony tuż pod drzwiami, stawał na równe ‘nogi’ i wył.
Minął dzień, noc i w końcu usłyszeliśmy wyrażny trzask furtki.
Ktoś wjeżdżał samochodem pod samą budę.
Drzwi się otworzyły i ukazało się dwóch mężczyzn. Jeden, młodszy, nie znany i drugi (ten ze sklepu, już znany). Ten ostatni wrzeszczał jak opętany i wskazując swoją pałką zabierał się do zarzucania siatki. Schwytany, w ten sposób, znalazłem się we wnętrzu furgonetki.
Pamiętaj, wykrztusił po chwili mężczyzna z pałką – do drugiego kierującego pojazdem :
„Mają wyglądać zdrowo, nie używaj żadnych gazów!”
Zatrzymaliśmy się daleko, poza miastem, gdzieś na jego przedmieściach….
Jakieś jarmarczne głosy dochodziły ze wszystkich stron.
„To jakiego, w końcu pan chce? Wszystkie się nadają”.
Młodszy uchylił drzwi i jakaś obca twarz zaglądnęła przyglądając się nam uważnie.
„Dobra! – A ile chciałby pan za tego ciemniejszego?”
„Dawaj pan pół bańki i będzie pana!”
Mówiąc to, wślizgnął się do środka furgonetki i podszedł do nas. Chwytając za kark i za skórę grzbietu wyprowadził mojego kompana z prawej.
Pan, z pałką stał przy drzwiach i asekurował go, aby żaden z nas w tym czasie się nie wymknął.
Do wieczora poszedł jeszcze jeden pies. Mnie nikt nie wybrał.
Wróciliśmy do ‘budy’.
Nazajutrz podróż się powtórzyła. I jeszcze kilka razy.
W tym czasie doszły do nas jeszcze dwa psy.
Przez cały ten czas nic nie jadłem, nikt nic nie jadł.
Mijał piąty dzień, a mnie nikt nie wybierał.
W ten poranek akcja wybierania nas do przewozu powtórzyła się. I, jak w pozostałe dni wrzucono nas do środka stojącego tuż obok samochodu.
Tego, wskazując na mnie, nie bierz!
Masz sznur, przywiąż go tu na zewnątrz. Jakiś facet był wczoraj na rynku i pytał o dużego psa.
Ma gdzieś w pobliżu hurtownię i stale tędy przejeżdża. Dogadaliśmy się, że go wcześniej zobaczy.
Jak mu się spodoba, to wieczorem, wracając z pracy wpadnie po niego, aby go kupić.
Mówiąc to, zamknął drzwi od budy, po czym zatrzaskując drzwiczki od samochodu, w którym miały być przewiezione kolejne psy na sprzedaż, usiadł koło kierowcy i odjechał.
Przed wyjazdem z posesji przystanęli tylko, aby zamknąć za sobą bramę.
Byłem na dworzu. Odzwyczajone od jasności dnia oczy napełniły się łzami.
Obraz otoczenia był zamazany.
Oszołomiony wszystkim co się wydarzyło przez tych parę ostatnich dni tkwiłem tak, nie wiem jak długo, jak manekin, jak kukła…
Zdawało mi się, że słyszę z daleka głos pana.
Głos ten przybliżał się… jak w dobrym śnie….
„No co piesku! – Djapy! – Nie poznajesz mnie?”
Rozwarłem oczy i ujrzałem mojego pana. Tuż – przy mnie!
„No, ruszaj się, jesteś, tak długo cię szukałem! – Chodż szybko, zanim tamci nie wrócą!”
Widząc, że nie reaguję, chwycił mnie pod brzuch i zaniósł do samochodu – naszego samochodu!!!!
Po ‘chwili’ byłem już w domu, u siebie w domu!
- Kiedy pani mnie ujrzała wchodząc tuż za nami do mieszkania – zaniemówiła.
„To istny cud! – Jak go znalazłeś – wykrztusiła
„Piesku, Japy!”
„Wiesz chyba wieczorem pójdziemy pójdziemy z nim do lekarza, jest jakiś dziwny….”
I byłem…
●
„Przechodzi zapalenie płuc, miał spryskiwane oczy gazem, nie wykluczone, że użyli pałek paraliżujących… no, ale go macie z powrotem”, mówił lekarz, badając mnie u siebie w gabinecie.
Na jakiś czas przestałem chodzić do sklepów. Wychodziłem tylko przed blok i to przeważnie w towarzystwie pana i pani – razem.
Często słyszałem jak moja pani, z dużym przekonaniem mówiła do mojego pana – „teraz jest czas na małą kawę.
Kawa – to mój przysmak, moja chwila zapomnienia, wypoczynku…”
Czy miałem i ja ‘kawę’ – momenty : zadumy?
Ostatnie przeżycia nie wpłynęły dobrze na moje odczucia.
Stałem się bardzo nerwowy.
Na jakiekolwiek zmiany reagowałem zbyt spontanicznie.
- Zdarzało się, że nie byłem w stanie zapanować nad sobą.
Tyle razy wstawałem cichutko, prawie w nocy, aby z panią zająć kolejkę przed przychodnią, to do lekarza, to do dentysty, to – do laboratorium…
Towarzyszyłem pani zawsze i wszędzie, dodawałem jej otuchy, energii, pewności siebie…
Nie raz, słyszałem, wówczas, dobrze jest mieć takiego psa jak ty przy sobie!
A, tymczasem…
Zrobiliśmy dużą pętlę i już – będąc w drodze powrotnej do domu ‘wpadliśmy’ jeszcze, po drodze, do SAM’u, aby zrobić w nim codzienne zakupy.
Biegłem na smyczy i w kagańcu przed panią chodnikiem, a raczej brzegiem chodnika, przeznaczonym do jazdy rowerowej.
Jakiś samochód, chcący (widocznie) ominąć dziury w jezdni, odbił kierownicą w stronę pasa, po którym akurat biegłem i zahaczył moją, tylną łapę, w zgięciu stopy, swoim przednim zderzakiem.
Pociągnąl mnie ‘ trochę’ (miałem szczęście, że nie jechał po tych dziurach zbyt szybko); - zahamował.
Moja pani, szczęśliwa, że uczciwy kierowca (tak myślała) przystanął, podbiegła w jego kierunku, mówiąc:
„Dobrze, że się pan zatrzymał, krew mu cieknie, czy nie zechciałby pan może podwieźć nas do weterynarza? Zapłacę.”
Po czym, szybkim krokiem, pokierowała się już w moją stronę. Przyklękła przy mnie i wyciągając chusteczkę z kieszeni, przyłożyła mi ją do łapy – oczyszczając ją z piasku.
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana.
Mężczyzna podleciał do mojej pani i zaciskając pięść przed jej twarzą wykrzyknął”Zapłacisz!”
„Pani mi zapłaci, zapłaci mi pani za te zniszczone drzwiczki, które porysował mi pani kundel swoim kagańcem!”
„Ależ on głową był odrócony do mnie, nie mógł. Nie widzi pan skąd on krwawi”
Mężczyzna nie słuchał.
„Dokumenty!” – wrzeszczał, „spiszę panią!”
Patrzyłem osłupiały, nic nie rozumiałem…
Szarpnął panią za siatkę z zakupami. Bułki, wędliny i jabłka powypadały – turlając się po zabłoconym chodniku. Każde w inną stronę.
„Ja pani dam, zapłaci mi pani” – powtarzał, i widząc moją panią chylącą się nad najbliżej opadłym jabłkiem, doszedł do niej i z furią nałożył na jej plecach swoje kolano!
„Dokumenty! Nie słyszysz?”
Chwytając za pasek torebki, próbował jej ją wyrwać.
Byłabyż ona też kundlem? – pomyślałem – z mieniącym się w wściekłość żalem…
Wyglądała w tym momencie na upokorzoną. Jej czarne, długie i falujące włosy zakrywały twarz.
Usłyszałem przenikliwy krzyk: „Ratunku!”
Dopadłem nikczemnego człowieka i wszystkimi siłami jakie tkwiły jeszcze we mnie w tej samej chwili odepchnąłem napastnika.
Ktoś z gapiów, bo tych kilka ostatnich sekund, jednak zrobiło wrażenie na przechodniach – przystanął…
Kierowca, odczepił się od mojej pani, doszedł do swojego Fiacika, po czym, bez słowa odjechał.
Wracaliśmy do domu. Bez zakupów. Pokancerowani, i tym razem – upokorzeni – oboje…
Czyżby, ludzie dzielili ten świat w swoich ocenach na dwie kategorie?
Świat kundli, tych bez smyczy
I świat ‘pańskich’ – pachnących szamponami, perfumami – na smyczy????
Nie znałem się na rasach, ani psich, ani ludzkich. Czułem, że moja pani należała do mojego świata.
Gdyby tak naprawdę było, łatwo by było oszukiwać ludzi.
‘Owcza’ skóra wystarczyłaby, by ocena drugiej osoby wypadła w wartościach pozytywnych.
Człowiek, po prostu (wnioskowałem) na drugą istotę patrzy powierzchownie, ocenia powierzchownie, poprzez ocenę: sierści, skóry, ubioru?!
●
Zasadzone wokół naszego bloku drzewa rosły coraz wyżej. Przypominały teraz coraz bardziej las.
Miały więcej liści. Jesień rozrzucała je po całym osiedlu. Wirowały, poświstując od czasu do czasu, tak jakby chciały zwrócić na siebie uwagę.
Lubiłem wtedy wychodzić na dwór. Wiatr dmuchał tak mocno, że porywał do góry moje przyklapnięte z natury uszy – podrasowując mnie… choć na tę chwilę…
Nie, - żartuję!.... Nie chodziło mi o to!
Wiatr grał mi w uszach i czesał moją sierść. Wracając, po takim spacerze do domu czułem się bardziej czysto, bardziej świeżo!
Sezony mijały – jeden po drugim, wraz z nimi radości i smutki.
Straciłem mojego przyjaciela Kikusia. Przeżyłem silny wstrząs. Nie chciałbym tu opowiadać o jego śmierci, wolę przemilczeć…..
wszyscy domownicy pozostali po tym wydarzeniu bardzo smutni.
Posmutniała moja, mała pani.
Jej najlepsza koleżanka, aby zmienić nieco nastroje, postarała się o drugiego, małego kotka.
Stuk, stuk, zastukała w nasze drzwi i nie czekając na zaproszenie , wsunęła się w nasz korytarz. Trzymała w dłoniach właśnie małego, czarno-białego kotka.
Zauważyłem go od razu.
Podbiegłem i szturchając pyskiem zwaliłem na podłogę.
Był jeszcze mniejszy od Kikusia.
W panice, widząc mnie nad sobą, rzucił się na ścianę – próbując wdrapać się po niej na sufit.
„Miarkując’, że nie da rady, w ogromnej rozpaczy wbiegł do kuchni i dalej po firance – wcisnął się między żabki.
Kiedy, tak fruwał po mieszkaniu, wyczułem, że nasz kotek, był nie tyle nerwowy, co wypaćkany kupką.
W południe, już wykąpany, pachnący i bardziej pewny siebie, leżał na czyściutkiej poduszetce – wystawiony, jakby miał uczestniczyć w konkursie piękności.
Sani wracała ze szkoły. Zrzucając w korytarzu tornister, pierwsza rzecz, którą uczyniła – to bieg w kierunku nowego nabytku.
„Jaki śliczny! – Puszysty! – Malutki!”
Coś mnie tknęło. Czyżbym już przestał się liczyć?
Przez tą małą (okazało się, że dziewczyna) wylądowałem w hotelu dla psów.
Miałem całych 5 dni do przemyślenia mojego zachowania wobec „nowej”.
Siedziałem tam, uwięziony w budzie otoczonej wysokim, drucianym płotem.
I, znów, daleko od domu, daleko od ciepła.
Rozumiałem, że to przez to ‘futerko’ tak się to stało.
Ile razy nie podeszłem bliżej do niej, uczyniłem gest zbyt gwałtowny, to – to małe, w mig rzucało się gdzie popadło.
Stało przy drzwiach – to buch w drzwi.
Stało przy lustrze – to buch w lustro.
Miała siniak na siniaku. W żaden sposób nie dochodziło do niej, że jestem przyjacielem kotów, i, że – tak naprawdę: żadnej krzywdy jej nie zrobię.
Ach, Mimi (tak dano jej na imię). Wiele się przez tego kociaka zmieniło…
Wokół rozlegały się stękania i charczenia…
Dochodził mnie zapach przepoconych ze strachu, bólu i gorączki bezdomnych psów i kotów.
Mimo krótkiego czasu spędzonego tu, zdążyłem się mu dokładnie przyjrzeć ….
Kilka kotów, które dostrzegłem, ukazały mi się jak zjawy… pozbawione zupełnie swojej kociej godności, takie ‘nice’, wyrzucone i chore…
Psy – bardzo podobnie. Niektóre jednak, mimo wszystko zachowały w swoich oczach błysk nadziei.
Teraz słyszałem ich ujadania, słyszałem tak co noc, przez tych 5 dni… mojego tutaj przebywania.
●
„Strasznie schudłeś, jesteś brudny i śmierdzisz… „ – dochodziły mnie słowa, kiedy stojąc w wannie, mydlony byłem przez panią dużą i małą – jednocześnie.
Koszmar się kończył, na nowo byłem w domu…
Nie biegałem za Mimi (już), zrozumiałem.
Pozwalałem jej na wszystkie dziwactwa. A miała ich – sporo!
Oj, tak!
Wspinała się na wszystko i
wszędzie; - huśtała na żyrandolu, całymi godzinami zagrywała piłką pingpongową
w wannie – „wchodziła tam chętnie – ja czułem do tego miejsca wstręt!”
Piła z mojej miski, no i
spała na moim posłaniu.
- Musiałem bardzo uważać (kładząc
się spać) – by jej nie przygnieść!
Zawładnęła mną, zawładnęła
wszystkimi.
Mimi nas zaskakiwała. –
Mnie: coraz to nowymi występkami!
Nie miałem jej jednak tego
za złe.
Przeciwnie, w chwili kiedy
podlatywała do mnie, aby mnie „wycałować” w nos – wszystkie nieznośne fanaberie
przyjmowałem jako czyny godne podziwu…
Tak, czasami potrafiła być
bardzo miła.
Zero, zero, kasowałem do
zera każdy żal. Nauczyłem się darować , przebaczać winy.
Czy autorem szykan była
ona, czy też pan. Stałem się wspaniałomyślny. – Wolałem mieć czyste serce… i
uśmiech.
Może, nie powinienem był
tak reagować, uśmiechać się jak głupi, zbyt pośpiesznie przebaczać.
Często słyszałem:
„Patrz na tego barana,
możesz go bić, a on nic sobie z tego nie robi – kretyn!”
●
„Jakiś ty mądry i ładny”…
Czułem rękę mojej małej pani za uchem…
Ściskała mnie mocno
kolanami stojąc nade mną w rozkroku. – „Tak nikt nie stanie ci na łapkę!”
- Jechaliśmy autobusem –
przepełnionym autobusem.
Dokąd? – Niespodzianka…
Mnóstwo osób, takich jak
moja pani i ja – tłoczyło się pod drzwiami szkoły.
Drugiej szkoły – szkoły do
której obecnie moja mała pani chodziła.
Słyszałem jazgot ludzkich
głosów.
Tłum wciskał się poprzez
bramę do środka gmachu. Po jakimś czasie, znaleźliśmy się w niezbyt dużej auli.
Stanęliśmy w jednym rządku
z innymi tu jak i my przybyłymi osobami – tworząc krąg.
Pośrodku – przy długim
stole zasiadało parę osób : jury.
Słyszałem jak ktoś, dość
cienkim głosem przemawiał.
Pani głaskała mnie po
głowie.
Co rusz podchodził do mnie
ktoś i poklepywał mnie po plecach.
„Sandra Bellotto i jej
pupil Djapy proszeni są na wybieg!
Tak, niewątpliwie przyszła
na mnie kolej. Sandra trzymała mnie na krótkiej smyczy.
„Siad,
daj łapę, daj głos, leżeć!”
Wszystko O.K.
Jedno okrążenie i –
drugie!
Wszystko O.K.
Nie czekając na dalsze
komendy – skorzystałem z poluzowanej smyczy i powędrowałem w stronę baru –
barku…
Im bardziej się do niego
zbliżałem, tym bardziej zapach ciastek podrażniał moje ślinotoki i
przyspieszałem kroku.
Prostując się na tylnich
łapach dałem ostatniego susa w kierunku lady. Oparłem się o nią. Stałem jak
człowiek. Tuż przede mną stała tacka.
Hał, hał przełykając
nadmiar śliny, która napierała w moim pysku szczeknąłem głośno i bardzo
zrozumiale: hał, hał!
Wraz z ciastkiem podano mi
huk oklasków. Byłem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy!
Wracając do domu niosłem
trzecią zdobycz: ofiarowaną mi tego dnia 1-wszą nagrodę za inteligencję – kość,
zabawkę, żółtą, dużą, plastikową.
Patyk ustąpił miejsca
kości. – Tak zdecydowali domownicy: choć ja milion razy wolałem mój stary,
wyszczerbiony przeze mnie patyk.
Och, tak – mój patyk!
Obgryzałem go kiedy, sam,
wyczekując powrotu reszty rodziny wpatrywałem się z mojego legowiska w drzwi
wyjściowe.
Mimi mi go zazdrościła.
Wymyślała sobie co prawda inne zajęcia od gryzienia, ale to nie było TO!
Ja , ogryzając patyk wyglądałem dostojnie. Upodabniałem się do
naszego pana, który siadając w swoim fotelu popalał fajkę.
No tak. – Zwierzę zrzeka się wielu przyjemności – aby tylko przypodobać się ludziom – myślałem wpatrując się w tę żółtą kość.
Czy oni to zrozumieją? Czy
docenią?
Teraz, jak tylko ktoś do
nas przychodzi – słyszę: „cóż to za żółta kość leży na posłaniu Djapa? – „To
jego nagroda, zdobył ją za inteligencję!”
I tak w kółko. – Szkoda
warczeć.
Racja, że nader wszystko
wolałbym wielką kość!
Ale kość, ta prawdziwa,
uwalnia krzyki.
Zauważyłem, że kiedy
dochodziłem do jej środka, do miąższu, do tłustości, kiedy to tak przyjemnie
rozpływający się w ustach szpik dawał się wysysać z miałkiej kości, a z pod
zębów rozbryzgiwały się w koło drobne ich kawałki pochrapując wesoło, moja pani
wpadała w depresję…
- Zgadywałem, że to jej
się nie podoba.
- Więc ceremonię chrupania
kości ograniczałem do minimum. Wynosiłem się z kością na balkon….
Na posłaniu – jak
wspominałem – wysysałem mój patyk. Nie tłuścił…
Mój patyk! – Tak, teraz i
patyka nie miałem…
Leżało przy mnie to
głupie, wcale nie potrzebne trofeum : żółta, plastikowa kość.
Z plastikami miałem złe
wspomnienia, brrrr, lepiej o nich nie myśleć…
A, myślałem dużo, i coraz
częściej miałem ku temu powody. – Jak na psa oczywiście.
Zostawałem sam. – No,
jeszcze była ze mną Mimi.
Zostawaliśmy sami czekając
na powrót domowników.
Zawsze nastawiałem się na
gorące przyjęcie.
„Prostowałem uszy”.
Zanim jeszcze miano
przekręcić w zamku klucz rozpoznawałem warkot nadjeżdżającego pod blok naszego
samochodu.
Kiedy wreszcie ukazywali
się w drzwiach nie potrafiłem ukryć mojego szczęścia;
Chciałem wskoczyć na nich,
wylizać, wcisnąć się w nich….
– Nie byłem nawet na nich zły, kiedy
odpychając mnie od siebie zaczepiali mi smycz i wyruszali ze mną w dół, przed
dom, abym się wysikał….
Psuli wszystko.
Umniejszali. Niewolili moje uczucia, pragnienia…
Nie, to nie prawda. Nie
oczekiwałem od nich spacerów, nie to nie to. Nie w ten sposób; - nie byłem też
za jedzeniem…
- kiedy mi wciskali michę
sądząc, że uspakajają moje pragnienia…..
To nie te pragnienia. Ja
byłbym z nimi nawet o kawałku suchego chleba. Ja chciałem być z nimi. Z nimi.
Chodzić z nimi, uczestniczyć cały czas w ich życiu…
Jadłem co mi dawali.
Sikałem, aby czuli, że mi ulżyli, ale to nie to…
Aby pokazać, że byłem
szczęśliwy – kiedy to czyniłem, ale to nie to…
Mi wystarczała ich
obecność. Pokochałem ich i chciałem być z nimi.
Wiele razy zastanawiałem
się jak okazać moje przywiązanie, aby wzbudzić gest akceptacji.
Tak, czasami miałem
wrażenie jakbym był ciężarem….
Widziałem jak pani,
zbierając z dywanów moje kłaki – zaciskała zęby…
Spacery też – wydawały mi
się stawać coraz krótsze. Na odwal się panie – jak to pan mawiał.
Wiele spraw nie
wyjaśnionych, o których myślałem często, wzdychając głęboko.
Przyłapywałem się, że
wzdychałem nawet tuż przed przebudzeniem, we śnie…
Czas mijał. Stawałem się coraz to oporniejszy
– mniej puszek.
Zauważyłem, że zacząłem
się pocić, czuć było mi z pyska. Kiedy, zapomniawszy o moim aktualnym wizerunku
próbowałem dobiegać do serc moich panów – hamowałem się w porę – wstrzymując
moje emocje.
No i chudłem. Nie można
mnie już było klepać beztrosko jak kiedyś.
Z pod skóry wystawały mi
kości…
„Cóż z ciebie zostało?” –
myślałem…
Byłem jednak rzeżki i nie
przestawałem cieszyć się ze wszystkiego, choć okazywałem moje uczucia coraz
mniej demonstracyjnie, skromniej, powiedziałbym: wstydliwie…
I błąd!
Traciłem na ważności, na
powadze, na dumie…
Czułem, że mnie
lekceważono; - coraz częściej….
Moje „przybliżenia” ->
irytowały…
Nie byłem smakoszem.
Jadłem wszystko. Dawano mi coraz to mniej smaczne potrawy….
No, nie wiem. Było
gorzej….i…..trwało.
Nie buntowałem się.
Czasami tylko, kiedy będąc na spacerze, kiedy ktoś (nie mój) próbował mnie
upokorzyć, lub ze mnie zadrwić, krew wzburzała się w moich żyłach, a wargi same
unosiły do góry ukazując moje kły, białe kły – przywracałem napastnika do
moralnej równowagi.
Tak, starzałem się i było
mi coraz przykrzej przyjmować pozycje „wycofywania się”.
- Wycofywania – z życia.
Grzeczność i pokora gubiły
mnie bez reszty – zamazując bezpowrotnie czasy kiedy byłem równym partnerem w
życiu naszej rodziny.
A czas płynął do przodu.
Nowe remonty, nowe zakupy.
Nasz stary samochód stał
teraz obok nowo zakupionej Nexii – „Kocha cię cała rodzina”- jak reklamowano w
TV.
Ja jej nie kochałem.
Pan schodził ze mną
„jeszcze” do starego samochodu.
Przywiązywał mnie do jego
anteny i jak kiedyś – za dobrych czasów – miałem przyjemność przyglądać się
naszemu podwórku : z bliska – podczas gdy mój pan reperował nasz samochodzik.
Reperował, bo chciał go
sprzedać. – Ja o tym nic nie wiedziałem.
Zresztą do ostatniej
chwili życia samochodziku jeździłem nie nowym, ale właśnie tylko – nim.
W nim było mi wygodnie.
Kanapa z tyłu była płaska i szeroka, nie spadałem z niej. Krótko mówiąc:
lubiłem nasz samochodzik. Spędziłem w nim wiele bardzo przyjemnych chwil.
W nim i obok niego ma się
rozumieć, bo przecież mój pan i ja wciąż go reperowaliśmy.
Pan wybierał na te chwile
czas kiedy przebywanie na dworzu było prawdziwą przyjemnością: ciepło, sucho i
słonecznie.
Tak. Kiedy tak przebywałem
z panem przy naprawach byłem szczęśliwy. Czułem się męsko.
Dowartościowany…
Pan naprawiał, ja
uważałem, aby nikt za bardzo się do nas nie zbliżał.
Przy okazji obserwowałem
wszystko i wszystkich.
No, kiedy mówię o tym
„Nikcie”, to mam na myśli inne psy i to samce – wyłącznie!
Bardzo się cieszyłem,
kiedy ciekawa tym co się dzieje – przybliżała się do nas sąsiadka: Nuka.
Moja pierwsza szczenięca
przyjaźń.
Zawsze ją lubiłem, więc i
teraz jej obecność była mi miła.
Biegałem z nią przed klatką,
grałem w berka…ach, wspomnienia…tak, podkreślę to jeszcze raz: miłe w s p o m n i e n i a…
Wracając do naszego
samochodziku: był, był. Schodziliśmy do niego, schodziliśmy i pewnego ranka
wychodząc na poranne siku – już go przy naszym, nowym samochodzie nie ujrzałem.
Pierwsza jazda Nexią
okazała się dla moich nerwów zabójcza.
Zanim wkroczyłem w jej
progi – zostałem dokładnie wyczesany.
Na tylnej kanapie, która
raczej z wyglądu przypominać mogła jakąś ławkę – czekał na mnie mój czerwony
kocyk z plaży.
„No i jak” – sztywno
wykręcając się zza swojego fotela – pytał mnie pan.
„Jak ci się Japy podoba
nasz nowy samochód?”
-„ Wstrętny…” –
westchnąłem….”twardy, krótki, niewygodny…”
Wciąż rozmyślałem. Dużo.
Miałem też dużo na to czasu.
Minuty: wiele, sekundy:
więcej, kwadranse, godziny, ranki, popołudnia, wieczory….
W myślach kłębiły się nowe
ze starym…..
Byłem przygnieciony
rzeczywistością, która wprowadzała coraz to nowe – zastępując wszystko z czym
zżyłem się i co kochałem.
Nowe, nowy, nowa –
słyszałem wokół.
Coraz częściej powtarzano
też te dwa słowa: Nowy Rok.
Do tej pory przeżywałem
różnego typu święta. Pewnie i te również – o ile Nowy Rok był też świętem…
Wgłębiając się jeszcze
bardziej w rozmyślaniu, starałem się zrozumieć dlaczego od pewnego czasu
zwracam uwagę na takie ‘rozróżnicowywanie’ świata – nowe – stare…młody- stary…
Do kogo się teraz
zaliczałem?
„Stary rok się kończy i
jak zwykle nigdzie nie pójdziemy” – nerwowo powtarzał mówiąc sam do siebie, a
może i do mnie -gapiąc się w telewizor
pan.
„Trudno”, zwracając się
już teraz wyrażnie do mnie, ciągnął dalej „w północ zabiorę cię na spacerek,
popatrzymy sobie w niebo.
„W tym roku będzie
hucznie. Wszędzie można kupić petardy, nie jak kiedyś…”
Szedłem tuż, tuż za panem,
za jego nogami.
W koło, tuż za nami i
przed nami pobłyskiwały jasne, kolorowe plamy ognia.
Unosiły się górę i dymiąc
(czułem swąd dymu) opadały zwolna zanikając gdzieś w czerni nocy.
Jacyś chłopcy biegli
zygzakiem ulicą trzymając w ręku strzelające ogniki.
Błyski zyskiwały na sile –
rozjaśniając w krąg całe nasze osiedle.
Im więcej było blasków tym
było huczniej.
Zbliżaliśmy się do
północy. Huk wystrzeliwanych petard stawał się nie do zniesienia.
Coraz to silniej
podwijałem pod siebie ogon. Miałem wrażenie, że huki rozniosą mnie na strzępy.
Uderzenia zanikały na
chwilę, przytłaczając głuchością i ciemnością nocy.
- Wtedy to serce me biło
jeszcze szybciej. Zdawało mi się, że zapadam się w otępienie.
Czułem tę ociężałość, ten
gwizd absolutnej ciszy. Oddalanie się – zupełnie jak wtedy, kiedy byłem poddawany
zabiegom wycinania polipów, kiedyś….
Odchodziłem…. Zapadałem
się w tej ciemności….
Byłem za panem. – Nie, -
pana nie było…
Byłem z panią….Trzymała
mnie za łapę.
I znów: przejaśnienia,
jasność. Biała jasność.
- Zimno. Czułem zimno.
Petardy trzaskały we mnie.
Ich energia próbowała rozruszyć moje ciało; - bezskutecznie…..
Byłem zimny; - wyłączałem
się, cofałem, aż do samej świadomości…
I znów przejaśnienia, i
znów wstrząsy – ostatnie.
Ciemność przerwała bicie
serca…
Poczułem ostatnie jego
uderzenie…
Resztą sił – przekazałem
pożegnalne impulsy… - czy pani je wychwyciła? – chyba : tak….
Czułem silny ścisk.
Zapanowała ciemność.
Zapanowała cisza…
Odchodziłem,
na zawsze…
ostatni, przenikający moje
ciało „drobin-energii” porwał strzępek pozostający w nim świadomości………………………..
leciałem,
coraz dalej i dalej, bez ciała, bez mózgu, cierpienia…
Teraz i ja – przenikałem
wszystko co napotykałem na drodze,
Dalej i dalej, poprzez
kosmos, w nieskończoność czasu i przestrzeni,
w nieznane……………………………………………….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz